.

De omnibus dubitandum est. Tempora mutantur et nos mutamur in illis. Homo sum: humani nil a me alienum puto. Manifesta non eget probatione. Non scholae, sed vitae discimus. Non omnia possumus omnes. Nulla dies sine linea. Nil desperandum. Sapere aude. Nolite timere. Miser, qui numquam miser. Omne ignotum pro magnifico. Cura te ipsum. Si vis pacem para bellum. Concordia res parvae crescunt, discordia vel maximae dilabuntur. Vanitas vanitatum et omnia vanitas. Per scientiam ad salutem aegroti.

kaleką matematyką obliczamy swoją wartość (Emily Dickinson)

piątek, 21 grudnia 2007

Hyvää Joulua ja Onnellista Uutta Vuotta !!!


Hyvää Joulua ja Onnellista Uutta Vuotta !!!

co znaczy po prostu Wesołych Świąt i szczęśliwego Nowego Roku,
po fińsku, oczywiście ;)

niedziela, 9 grudnia 2007

chcę wskoczyć do filmu...


... a konkretnie do Noi Albinoi Dagura Kari. Kontynuując wykończanie dvdteczki domowej dziś przemierzałam Islandię, a właściwie maluteńki jej fragment. 

Islandzki jest piękny, Islandia jest piękna, zima jest piękna...

Film powolny, leniwy, szary, piękny...

Na przyczepkę obejrzałam zwiastun, ale dynamiczny, normalnie jakieś kino akcji :)




kadr z filmu  Noi Albinoi

środa, 28 listopada 2007

wrażenia z filharmonii


Nooo, to mnie przeciągnęło po krańcach wszechświata...

Po plecorkach zygzaczki dreszczyku przelatywały, czasem stadnie :)

Rachmaninow zawsze przyjazny mi był, jest i już na zawsze pozostanie. W takim jednym koncercie fortepianowym wszystkie chyba możliwe nastoje są. Mogłabym wysyłać komunikaty reszcie świata fragmentami jego koncertu, proszę się nie zdziwić, jeśli kiedyś na mymblogumym zamiast kolejnych postów zaczną się pojawiać fragmenty zapisu nutowego z dopiskiem mym - dziś to jest tak. Jak już za bardzo odlatywałam w słońce (jak Ikar), to walił mi prosto w prawe oko zajączek z okucia kontrabasu, jakiś rykoszet z reflektora, no jak tak można, mnie, publiczności, zajączkiem, po oczach?!:)

Mimo, że to festiwal pianistyczny, to na czas jakiś zniknął ze sceny .... fortepian, hm, dziwne (ale ale, czy we filharmonii to też scena się nazywa? chciałabym to wiedzieć). Okazało się, że tańce symfoniczne (mmmm, marzenie....) bezfortepianowe są, tylko orkiestra symfoniczna. Zamiast fortepianu pojawił się płotek dla dyrygenta, coby nie spadł w szale dyrygenckiego uniesienia :) Wyglądało to pięknie. Jak potem wyłanial się spod ziemi czarny wielki fortepian, to takoż piknie było:)

No i proszę, jaka ja dziś radosna i ćwierkająca. Dać babie wejściówkę za 10 zł, posadzić w 5 rzędzie, postawić parę instrumentów wydających dźwięki - a ta już cała w skowronkach...Pianistka (nieJelinkowa) - poprawiała co jakiś czas włosy, stanowczo wolę pianistów. Za to pięknie zagrała bis, pojęcia nie mam co to było, Chopin? (Kissin, Żenia, where are You!!!)

Dyrygent jak dyrygent, fajny, energiczny, uśmiechnięty, ogólnie przyjazny, ale Seiji Ozawa to to nie był :)

Jeśli miałabym się przyczepić, to mikrofon podczas zapowiedzi początkowej trzeszczał, pani pomyliła Rachmaninowa z Prokofiewem i w ogóle był zgrzyt, jak na kaliber przedsięwzięcia i osobę zapowiadającą, bardzo nie na miejscu. No, to się czepnęłam.

A, no i jeszcze na balkonie siedziały żony, żona prezydenta Maria Kaczyńska i żona prezydenta Kateryna Juszczenko.


wtorek, 27 listopada 2007

koncert fortepianistyczny


Już w czwartek musiałam mieć przeczucie chyba jakieś. Koleżanka zasypała mnie swoją kolekcją dvd, a ja, tak jakoś całkiem nie wiedzieć dlaczego, wzięłam sobie Pianistę, Pianistkę i Wieczna miłość (Immortal beloved) - film o życiu Beethovena. Miałam zamiar zafundować sobie muzyczny weekend :)
Zaczęłam zgodnie z postanowieniem, od Pianistki. Jelinkowa sfilmowana. Film jak film, wbija się w pamięć na kilkanaście różnych sposobów, za każdym razem mocniej i mocniej. Kiedy usłyszłam dźwięki ulubionego preludium Rachmaninowa - zachwyciłam się, rozmarzyłam i z bijącym sercem postanowiłam znów zapuścić sobie jakieś moje stare ulubione klasyczne kawałki, przy najbliższej okazji. Reszta weekendu minęła już niemuzycznie, choć filmowo. Czas jakiś temu, znając moją sympatię ogromną do wszystkiego co fińskie, kolega z pracy przytachał mi film po fińsku. I stwierdziłam, że właśnie jest dobry moment i obejrzałam pierwszy w życiu film fiński w oryginale :) Przeżycie ekstremalne.... Dobrze, że były polskie napisy. Tytuł Wojna zimowa (Talvisota), o odparciu Rosjan w latach 1939-40, brawo, wielkie brawo, już rozumiem dlaczego baron Carl Gustaf Emil Mannerheim jest tak wielkim bohaterem narodowym Finów. Na podsumowanie weekendu zaserwowałam sobie ucztę... Zemsta po latach. Pierwsze oglądanie było tak dawno, w kinie, chodziłam do podstawówki jeszcze. To po tym filmie właśnie zaczęliśmy mówić z braciszkiem Joseph na naszego ojca :) Nawet nie pamiętałam, że ten film taki PIĘKNY! Zachwyt, wielki wielki.
A wczoraj w pracy kolega zaczął opowiadać, że był na koncercie fortepianistycznym (świetne przejęzyczenie:), że trwa jakiś festiwal i że będzie Rachmaninow. Tego spokojnie przyjąć już nie mogłam, z lekka gorączkowo, znów coś niecoś przeczuwając, rozpoczęłam dochodzenie, co i jak, kiedy, za ile i czy bilety jeszcze som. Som. I. Ja. Idę. Jutro! Na. !!!

III koncert fortepianowy d-moll op.30
Sergiusza Rachmaninowa :) cmok

To już będzie drugi raz w życiu, na żywo... Nie wierzę... Oprócz Sergieja mojego będzie jeszcze .... si, Señoras y Señores, Ludwig van Beethoven.



sobota, 24 listopada 2007

drogi swej nie zmieniać



Na koncert się wybrałam, nie tak zupełnie sama z siebie, ale na fali, znajomi szli. Grało AKURAT. A że dość dawno na żadnym koncercie nie byłam, miałam okazję radośnie przypomnieć sobie, jak to miło czasem tak pójść i poszaleć, pośpiewać, potańczyć w tłumie ludzi, jak by nie było, pokrewnych, skoro przyszli na ten sam koncert co ja :)



"Mniemam że mam powody, by drogi swej nie zmieniać"

 haha

poniedziałek, 19 listopada 2007

domowy maraton filmowy



Zmieniłam zdanie. Dotychczas nie oglądałam filmów na laptopie, ale wczoraj mnie odmieniło i spędziłam w pozycji raczej leżącej cały boży niedzielny dzionek :) Mam już taki pokaźny magazyn książek do przeczytania i płyt do obejrzenia, że tylko hurtowo w postaci maratonów da się to ogarnąć, bez cochwilowego odrywania od tematu. No i wczoraj miał być Ken Russell, Dagur Kari i Takeshi Kitano. Zaczęło się dobrze, z wielkim sentymentem przypomniałam sobie po całych wiekach Odmienne stany świadomości. Pamiętałam niewiele, niesamowite wizje, indiańskie grzybki. I jak to bywa ze "starszymi" produkcjami, dziwnie się je ogląda w 21 wieku, zwłaszcza po dopiero co oglądanej Adrenalinie wyprodukowanej zaledwie rok temu... Przy Kochanku Lady Chatterley, także Kena Russella, zaczęłam się niecierpliwić nieco, kiedy film okazał się czterema, choć z drugiej strony, dobrego nigdy nie za wiele, a że uwielbiam i Russella i D. H. Lawrence'a ---> zadowolenie zwielokrotnione :) No i dzień jakoś tak minął, że z moich dalszych planów musiałam zrezygnować akcentem islandzko-duńskim w postaci "Zakochani widzą słonie" Dagura Kari. Czerń i biel, w ciągu 100 minut jedna krótka scenka w kolorze, ale z takim ładunkiem barw i wszystkiego, co ze sobą niosą, że wystarcza koloru na całość. Gdybym kiedyś miała nakręcić film, byłby on czarno-biały.


piątek, 16 listopada 2007

nasza-klasa



Z zadziwieniem wielkim przeczytałam dziś rano na moim komunikatorze liścik od kolegi z podstawówki, który odnalazł mnie przez portal nasza-klasa.pl. Jaki świat mały, malutki i coraz mniejszy, przytulny, coraz bardziej przyjazny. Tak, właśnie, przyjazny, mimo wszystko...

poniedziałek, 12 listopada 2007

syn, sen i adrenalina



Po ostatnim nawale wrażeń wszelkich zrobiło mi się dziwnie. No bo może się w końcu człowiekowi zrobić dziwnie, kiedy tak rzeczy się dzieją, sprawy się mają, historie się wydarzają i jedno goni drugie i już jest wszystkiego tak dużo, tak bardzo dużo.



Położyłam się spać, odespałam w 2 godziny popołudniowe cały ciężar dziania się. Po obudzeniu przytuliłam syna i doszłam do wniosku, że syn i sen albo sen i syn - to jest właśnie to :)



Czasu zrobiło się już tak strasznie mało, że ostatnio film na dvd oglądałam o 1 w nocy (Adrenalina - Crank, na marginesie polecam, Piter, miałeś rację :), dobry, coś nowego choć w zasadzie temat znany). Dopiero co wróciłam z pracy a o 7 rano już znowu wyjeżdżam, zgadnijcie, dokąd :)



Od tygodnia pracuje ze mną mój kolega ze szkoły, niemal drzwi w drzwi, przez cały dzień pracy widzieliśmy się może z 5 minut. Istne mrowisko :)



Proszę tylko nie myśleć, że narzekam, że jest nie tak, że mi coś nie pasuje. Jest jak jest, biorę sprawy jakimi są, przedstawiam sytuację.

sobota, 10 listopada 2007

Impreza urodzinowa



Już w zasadzie po, choć jakoś tak się przeciągnął temat, że w pewnym sensie moje urodziny trwają nadal. Bo już dzień wcześniej rozpoczęta wieczorna wędrówka po poznańskim Rynku i okolicach sfinalizowała się odśpiewaniem jakże popularnej pieśni 100 lat już siedem (!) minut po północy w pubie "Deja Vu". Wielki Finał był Wielką Improwizacją, nic nie było zaplanowane wcześniej, oprócz czasu, miejsca i osób. Zaopatrzenie było składankowe, więc jego stan ujawnił się już w trakcie trwania i powalił swoim ogromem. A mówi się, że Poznaniacy tak raczej po szkocku do tematu podchodzą. Niniejszym dementuję :). W zasadzie przyszli wszyscy zaproszeni goście (skąd ja znam aż tyle osób w Poznaniu? :) i było przytulnie, wieszak od 30 nakryć wierzchnich nie wytrzymał i załamany, a nawet złamany odpadł od ściany. Wspomniałam koledze, żeby zabrał gitarę. Zabrał. Razem z piecem, mieliśmy koncert! Ochroniarz przyszedł tylko raz :) Sprzątania miałam tylko 2 godziny, od 6 do 8 rano. Położyłam się o 8.30, a już o 9.15 zadzwonił ktoś z zapytaniem, jak udała się impreza, a po kolejnych 15 minutach zaczął dzwonić budzik. W pięciominutowych drzemkach przerywanych moim ulubionym porannym odgłosem budzika z komórki dotrwałam do 10.00. Około 11. byłam w pracy. Nie spałam nawet w pociągu, gdyż dziwnym zbiegiem okoliczności część Poznania oraz poznańskiego stylu życia jechała tu ze mną :) Znów czeka mnie zatem wesoły wieczór, czego i Wam życzę.





 

zdjęcia by xbw

poniedziałek, 5 listopada 2007

"Splatanie się okoliczności spowija nasze ciała"


No, to znowu ja piszę. Czytam kolejną świetną książkę, pełna podziwu dla siebie, skąd ja te świetne książki wykopuję ostatnio. Dodałam z boku po prawej stronie na dole taki kącik książkowy, jak kto ciekawy, może sobie do mojej podręcznej biblioteczki zazerknąć.


Cząstki elementarne, to właśnie to, co czytam. "Splatanie się okoliczności spowija nasze ciała". Nie znam jeszcze książek Michela Houellebecqa, podejrzewam, że na tej jednej się nie skończy :) Mutacje metafizyczne, tak, hm.


Wczoraj słuchałam śpiewu flamenco, na żywo. Śpiewał mój kolega, Polak. Uczy się od trzech lat. Chapeau bas... Jestem pod wielkim wrażeniem...


A teraz co insze - mam pojutrze urodzinki, ja, skorpionica, urodzona w rocznicę rewolucji październikowej. Zamierzam je obejść, chyba po raz, no, możenie pierwszy, ale jeden z pierwszych w życiu :). 18. urządzałam wieki temu... 


I jeszcze jedno, znowu jestem swoją osobą w Poznaniu, zostanę tu przez kilka najbliższych dni... Tak, urodziny obchodzę właśnie tu, gdzie chciałam, życzenia się spełniają :)

piątek, 2 listopada 2007

Miron Białoszewski - Zanoty



"Stoją na cmentarzu, świeczki palą, 
płaczą, nagle Stefcia woła:
- Luuudzie, czego płaczecie,
za 50 lat żadnego z was tu nie
  będzie!"


I died for beauty - Emily Dickinson



*******

I died for beauty, but was scarce
Adjusted in the tomb,
When one who died for truth was lain
In an adjoining room.

He questioned softly why I failed?
"For beauty," I replied.
"And I for truth, -the two are one;
We brethren are," he said.

And so, as kinsmen met a night,
We talked between the rooms,
Until the moss had reached our lips,
And covered up our names.

*******

Zmarłam szukając Piękna - ale
Gdy się mościłam w mrokach Grobu -
Kogoś, kto zmarł szukając Prawdy,
Złożono w Pomieszczeniu obok -

Zapytał - co mnie uśmierciło -
Odpowiedziałam - "Piękno" -
"Mnie - Prawda - one są Tym Samym -
Jesteśmy Rodzeństwem" - szepnął -

I tak gwarzyliśmy - przez Noc -
Przez Ścianę gliny - blisko -
Aż Mech dosięgnął naszych ust -
I zarósł - nasze nazwiska -

tłumaczenie: Stanisław Barańczak



niedziela, 28 października 2007

Ensemble, c'est tout


Książkę kupiłam w Krakowie, w podróży, brakowało mi czegoś do poczytania, lekkiego, ale bez przesady. Tytuł "Po prostu razem" zniechęcający, pomyślałam że to jakieś ckliwe romansidło, na dodatek film z tego zrobili... Pewnie lekkie łatwe i przyjemne, już miałam odłożyć, ale coś mnie powstrzymało i wyszłam z Galerii Krakowskiej właśnie z tą książką z całej przytłaczającej masy tytułów. Już po pierwszych stronach byłam przekonana, że zupełnie przypadkowo udało mi się nabyć coś dobrego a nawet doskonałego.

Dziewczyna z problemem okaleczenia, no właśnie, czego, psychiki, duszy? Staruszka. Wnuczek. Arystokrata. Powolutku, dzięki dziewczynie (lub przeznaczeniu) następuje powolne wiązanie się ich losów, coraz bardziej, coraz głębiej, coraz silniej. Najpierw zauważenie drugiego człowieka w potrzebie, potem pokonywanie barier, potem przyjaźń. Wprowadzanie "obcych" w swój świat, rewanż. I okazuje się, że świat jest jeden i nikt nie jest w nim obcy. Barierę tak naprawdę stanowi przede wszystkim ludzka głupota i zbyt szczelne zamknięcie się, zaspawanie we własnym wnętrzu sam na sam z własnymi problemami. Tak najkrócej, to książka o pomaganiu, wzajemnym, często nieświadomym. Takim ratującym i odmieniającym pomaganiu. Sama jakiś czas temu takiej ratującej i odmieniającej, nieświadomie udzielonej pomocy doświadczyłam. Teraz do kina... i jak zwykle, będzie mi brakować wątków z książki. Dlaczego pisarze nigdy nie są reżyserami i nie przelewają na taśmę wiernej wersji?


sobota, 27 października 2007

IC



pociąg moim drugim domem :)




Kraków, samo centrum, pustostan, ale jaki piękny...


zdjęcia by xbw


czwartek, 25 października 2007

Onze minutos



"Jakże wygodnie jest marzyć, jeśli nie musimy urzeczywistniać naszych planów!"

Se eu tivesse que contar hoje minha vida para alguém, poderia fazê-lo de tal maneira que iriam me achar uma mulher independente, corajosa e feliz. Nada disso: estou proibida de mencionar a única palavra que é muito mais importante que os onze minutos - amor.      Durante toda a minha vida, entendi o amor como uma espécie de escravidão consentida.É mentira: a liberdade só existe quando ele está presente. Quem se entrega totalmente, quem se sente livre, ama o máximo.
     E quem ama o máximo, sente-se livre.
     Por causa disso, apesar de tudo que posso viver, fazer, descobrir, nada tem sentido. Espero que este tempo passe rápido, para que eu possa voltar à busca de mim mesma - encontrando um homem que me entenda, que não me faça sofrer.
     Mas que bobagem é essa que estou dizendo? No amor, ninguém pode machucar ninguém; cada um de nós é responsável por aquilo que sente, e não podemos culpar o outro por isso.
     Já me senti ferida quando perdi os homens pelos quais me apaixonei. Hoje estou convencida de que ninguém perde ninguém, porque ninguém possui ninguém.
     Essa é a verdadeira experiência da liberdade: ter a coisa mais importante do mundo, sem possuí-la.


środa, 24 października 2007

Lube - Любэ



Jest taki zespół rosyjski grający już kilkanaście lat. Dowiedziałam się o jego istnieniu niedawno. Można posłuchać klikając obok po prawej stronie. Jeśli się Wam spodoba zapraszam na ich pierwszy w Polsce koncert na początku grudnia, Sala Kongresowa, Warszawa.

pozdrowienia z Krakowa, tak dla odmiany :)



Spotkało mnie coś niecodziennego. Odezwała się do mnie na Skypie młoda Chinka. Była bardzo zdziwiona, że w ogóle chcę z nią rozmawiać, skoro ona jest CHINKĄ! Hm, może naukę chińskiego czas zacząć ;) Niewiele rozumiem (tak, powiedzmy, NIEWIELE...) z tekstów umieszczonych na jej blogu, link obok, zapraszam na chińszczyznę. Ma na imię Li Jiangu. Niestety ona nie może wejść na mojego bloga, w jej kraju zagraniczne portale są w większości blokowane... Cieszmy się, że mieszkamy w wolnym kraju...

staff ;)


Daleko pójdę, z daleka wrócę.
Dokąd ja pójdę i wrócę skąd?
Zdobędę wszystko, gdy wszystko rzucę.
Odzyskam bezmiar straciwszy kąt.

Ból swój ucieszę, żałość odsmucę,
Śmiechem powitam wygnania ląd!
Daleko pójdę, z daleka wrócę:
Dokąd ja pójdę i wrócę skąd?




                                                                                                                  Dla pełnej jasności - Leopold Staff


Manchester United



Czy pisałam już że czasem zdarza mi się mecz obejrzeć? Na razie tylko w TV, ale kto wie...

Wczorajszy mecz nie został obejrzany, ponieważ pojęcia nie mam, jak (na czym) można oglądać Ligę Mistrzów, ale wynik podam: Manchester United - Dynamo Kijów 4:2 (3:1), 18. minuta Wayne Rooney  haha

Rewanż na Old Trafford (Menchester) w moje urodziny.

sobota, 20 października 2007

jadę na wybory



Jestem w Poznaniu ale niedługo wsiadam w EC i do domu. Potem przesiadam się w busa i jadę 150 kilometrów do miejsca zameldowania, dotrę przed północą. Wracam rano tuż po zagłosowaniu, z powrotem 150 km. Nie miałam czasu ani sposobności załatwienia sobie możliwości głosowania bez kolejnego podróżowania. Ale uważam, że MUSZĘ dla spokojnego sumienia, przejechać te 300 km. Chcę, muszę, powinnam. Nie można inaczej. Mój syn patrzy, to dla jego przyszłości, dla mojej przyszłości. Może dzięki temu, że przejadę 300 km, nie będę już ciągle rozważała tematu "wyjechać czy nie wyjechać".

Proszę, idźcie oddać głos.

niedziela, 14 października 2007

Spróbuj opiewać okaleczony świat


*** (Spróbuj opiewać okaleczony świat)


Adam Zagajewski




Spróbuj opiewać okaleczony świat.

Pamiętaj o długich dniach czerwca

i o poziomkach, kroplach wina rosé.

O pokrzywach, które metodycznie zarastały

opuszczone domostwa wygnanych.

Musisz opiewać okaleczony świat.

Patrzyłeś na eleganckie jachty i okręty;

jeden z nich miał przed sobą długą podróż,

na inny czekała tylko słona nicość.

Widziałeś uchodźców, którzy szli donikąd ,

słyszałeś oprawców, którzy radośnie śpiewali.

Powinieneś opiewać okaleczony świat.

Pamiętaj o chwilach, kiedy byliście razem

w białym pokoju i firanka poruszyła się.

Wróć myślą do koncertu, kiedy wybuchła muzyka.

Jesienią zbierałeś żołędzie w parku

a liście wirowały nad bliznami ziemi.

Opiewaj okaleczony świat

i szare piórko, zgubione przez drozda,

i delikatne światło, które błądzi i znika

i powraca.



Święty Marcin



Jest w Poznaniu ulica o bardzo ładnej nazwie Święty Marcin. Uwaga, nie - Świętego Marcina. Bywają ulice Kopernika, Konopnickiej itp, ale ta nazwa brzmi inaczej, nietypowo. Dlatego nie można powiedzieć o ulicy: na Świętego Marcina, tylko na Świętym Marcinie.

Na ulicy Święty Marcin natomiast znajduje się kościół świętego Marcina. Kościół był najwcześniej, potem osada obok kościoła nazwana była Święty Marcin. No a potem ulica. Ulica ta ma swoje imieniny, każdego 11 listopada.

Marcin był, żył, dawno dawno temu (316-397), dał biednemu zziębniętemu człowiekowi połowę swojego płaszcza i potem działy się z nim i wokół niego dziwne rzeczy. Został pustelnikiem.

Święty Marcin jest patronem między innymi podróżników.

piątek, 12 października 2007

dziwny ten świat



Cóż, jak zwykle ostatnio siedzę w Poznaniu, dobrze mi tu. Zastanawiam się, dlaczego mi tu dobrze. Trochę to wiem, trochę nie. Lepiej mi się tu oddycha, lepiej śpię, schudłam o tyle o ile chciałam, bez najmniejszych problemów :))) Nie boli mnie głowa, w ogóle. Spotykam miłych ludzi i generalnie jakby lepszym człowiekiem tu jestem.

Pracuję tu, nie siedzę na wywczasie. Pracuje mi się też o całe niebo lepiej. Tak dziwnie to trochę i tajemniczo wygląda....

Przeczytałam w części książkę The Power of Now. I tak właśnie żyję, chwilą, tym co akurat jest.

Potęga teraźniejszości.

Wszystkim mającym gorszy dzień, gorszy tydzień, miesiąc, chwilę, Piterowi zwłaszcza, pogody, zebrania się w kupę lub w garść, co kto woli. Tak jak jest jest dobrze. Podobno.

Potęga teraźniejszości.

Pozdrawiam.



wtorek, 25 września 2007

wielka włóczęga


Jakoś cały czas nie widać końca mojemu przemieszczaniu się między polskimi miastami, co mnie bardzo cieszy :) Właśnie dowiedziałam się o kolejnej zmianie koncepcji, dla odmiany jutro śpię we własnym łóżku, ale październik znów się zaczyna od przejażdżki pociągiem. Ciekawe, gdzie mi przyjdzie obchodzić urodziny... Prowadzi tu człowiek spokojny stacjonarny tryb życia, zawsze ten sam tramwaj do pracy, dzień po dniu, weekend po weekendzie bez zmian, aż tu nagle co kilka dni coś nowego, nieznanego, nieoczekiwanego... Nie ukrywam, miła odmiana. Słyszałam, że podróże kształcą. Owszem, tak, sądząc z ilości poznanych ludzi i miejsc. Powoli staję się specjalistką od klubów i pubów, gdzie można miło i ciekawie spędzić wolny czas wieczorową porą, późną wieczorową porą. Zawsze (odkąd sięgam pamięcią) miałam bogate życie wewnętrzne, ale dopełnienie bogatym życiem zewnętrznym owszem także miłe czasami jest:) Czego i Wam życzę.


 

zdjęcie by xbw

sobota, 22 września 2007

anioły w dłoniach



Pośród głębi palców jest takie miejsce

jest takie miejsce nieodgadnione

z sunącymi powoli aniołami



Jak każdy kto nie żyje

patrzę w pustą przestrzeń moich dłoni



(wiersz napisany przez Beatę, znajomą Jacka:)


czwartek, 20 września 2007

A droga długa jest...

A droga długa jest
Nie wiadomo czy ma kres
A droga kręta jest
Co dalej za zakrętem jest
Kamieni mnóstwo
Pod kamieniami leży szkło
Szło by się długo
Gdyby nie to szkło to by się szło
Choć droga jest bez końca
Pozornie bez znaczenia
Mniemam, że mam powody
By drogi swej nie zmieniać

zespół Akurat
w całości można posłuchać tutaj:
http://www.akurat.pl/



zdjęcie by xbw


poniedziałek, 17 września 2007

wielkie podróżowanie


Odwiedziła mnie koleżanka, przy której moje ostatnie przemieszczanie się to mały pikuś w porównaniu z jej przemieszczaniem się po kuli ziemskiej.... Zaczęła od Australii, była w Indiach, Malezji, Singapurze, Izraelu, Stanach, Anglii, Grecji, we Włoszech, na Alasce, Hawajach (tak, wiem że to też Stany), kilkakrotnie też pracowała na statku. Ze wszystkich odwiedzonych przez lata miejsc najbardziej spodobała jej się Argentyna. Przez kilka dni uczestniczyłam niejako, w pewnym znaczeniu, w jej życiu podróżniczki, słuchając opowieści, oglądając zdjęcia. Powiało wielkim światem, oj, powiało :) Zapewne któregoś pięknego dnia "załapię się" razem z nią na jakąś wyprawę w świat....... Jakoś tak mało realnie to brzmi, ale może kiedyś się uda, przecież wystarczy tylko chcieć (no, może właśnie o to chodzi, czy ja chcę?).

Czuję się ostatnio taka zagłaskana przez los na maksa, na potęgę, rzeczy się dzieją, bodźce mnie bombardują, inspiracji roje całe, tylko patrzeć a zacznę krzyczeć help, help :) i powiewać białą chusteczką w celu zwabienia wybawienia, w jakiejkolwiek by miało nie nadejść postaci... O basta la!

Pozyskałam znów ostatnio nadzwyczaj interesującą literaturę, ale oprócz zerknięć sporadycznych nań czy raczej doń całkowity brak możliwości przeczytania od-deski-do-deski, nie mówiąc już o przemyśleniu przeczytanego.

Do tego "się" właśnie dowiedziałam, że Ktoś ceni sobie pogaduszki ze mną bardziej (najbardziej?) od czytania najmądrzejszej księgi, i nawet jeśli  to było powiedziane od tak sobie, to czuję się zobowiązana :) bo te pogaduszki od lat są dla mnie nieustającą jedną wielką inspiracją, niezależnie od tego jak są rzadkie, sporadyczne i jak długie odstępy dzielą każdą następną od poprzedniej...

Dodatkowo, żeby umilić życie (no a co:) postanowiłam odkopać z bardzo starych wykopalisk moje umiejętności brzdąkania na gitarowych strumach, rozpoczęcie wkrótce, przykład Maleństwu czas najwyższy dać (już się upomina o elektryczną), o postępach postaram się informować na bieżąco, step by step.

Wyczerpana nadmiernym nagromadzeniem dziania się zbyt wielu rzeczy w zbyt krótkim czasie życzę wszystkim spokojnej nocy oraz owocnego tygodnia, cokolwiek miałoby to znaczyć.

Co to takiego nuda jest, może ktoś mnie oświeci? Ale chyba i tak nie zrozumiem. Pa! Czółko!


czwartek, 13 września 2007

vanitas




                                                 
Marność jest dla wybranych.

                                 Wybranych jest mało.

                                      Albowiem - wybiera
                                           każdy - 
                                               sam siebie.




Miron Białoszewski, Swoboda tajemna




czwartek, 6 września 2007

... życie w drodze ...



No i się ciągle dzieje i dzieje. Jechałam motocyklem na Mazury, jako pasażer, wracałam podobnie, prosto z motoru do pociągu i teraz siedzę we Wrocławiu. Jutro znów jadę w daleką drogę i pojutrze jadę w daleką drogę i potem znowu i znowu i znowu..... Sama nie wiem o co chodzi. Póki co jest ok. Czy ja wreszcie osiądę i będę miała czas spokojnie poczytać? Chciałabym to wiedzieć.

Odwiedziłam we Wrocku miejsce, gdzie rok temu tak dobrze mi się tańczyło. Teraz też się tam dobrze tańczy. Legenda wrocławskich knajpek... Potwierdzam :) Miejsca i ludzie nadzwyczaj mili. Pozdrowienia dla Oli i Piotra, moich nowych przemiłych znajomych z pewnej uroczej wrockowej knajpeczki.
Jechałam motorem.... Głośno, ale fantastycznie. Na motorze mogłabym mieszkać. Spodobało mi się, niestety. Czy ktoś może ma na zbyciu motocykl, okazyjnie :) 


 




poniedziałek, 27 sierpnia 2007

Zauważyłam Ginsberga na zakurzonej półce w zapomnianym kącie nieodwiedzanego domu...


Zauważyłem trawę, zauważyłem wzgórza, zauważyłem autostrady,

Zauważyłem brudną drogę, zauważyłem samochody na drogach na parkingu,

Zauważyłem sprzedających bilety, zauważyłem gotówkę i czeki i karty kredytowe,

Zauważyłem autobusy, zauważyłem płaczki, zauważyłem ich dzieci w czerwonych sukienkach,

Zauważyłem autostradę, zauważyłem domy odosobnienia, zauważyłem flagi-

Zauważyłem wyznawców, zauważyłem ich ciężarówki i autobusy, zauważyłem ich ochronę w uniformach Khaki

Zauważyłem tłumy, zauważyłem zamglone niebo, zauważyłem przenikające przez wszystko uśmiechy i puste spojrzenia

Zauważyłem poduszki, czerwonej i żółtej barwy, poduszki kwadratowe i okrągłe-

Zauważyłem Bramę, zauważyłem ukłony, zauważyłem pochód mężczyzn i kobiet

Zauważyłem kondukt, zauważyłem trąby, zauważyłem bębny, rogi, zauważyłem wysokie do szyi suknie, zauważyłem trzyczęściowe garnitury-

Zauważyłem palankin, zauważyłem parasol, zauważyłem stupę

Zauważyłem namalowane klejnoty, barwy czterech kierunków

Zauważyłem Bursztyn dla szczodrości, zauważyłem zieleń dla karmicznych Prac,

Zauważyłem biel dla Buddy, zauważyłem czerwień dla Serca-

Zauważyłem trzynaście światów na zwieńczeniu stupy, zauważyłem uchwyt dzwonka i parasol, zauważyłem pusty kielich dzwonu

Zauważyłem ciało które wkładano do kielicha dzwonu

Zauważyłem mnisi zaśpiew, rogi w naszych uszach, dym unoszący się ze szczytu wyłożonego cegłami pustego dzwonu

Zauważyłem spokój tłumów, zauważyłem chilijskiego poetę, zauważyłem Tęczę

Zauważyłem że Guru umarł, zauważyłem jak jego nauczyciel obserwował ciało płonące w stupie, zauważyłem lamentujących uczniów siedzących ze skrzyżowanymi nogami za swymi księgami, intonujących z oddaniem mantry,

Zauważyłem jak wykonują swymi palcami tajemne gesty, zauważyłem w ich dłoniach dzwonki i mosiężne pioruny

Zauważyłem płomień unoszący się ponad flagami i druty i parasole i pomalowane na pomarańczowo słupy

Zauważyłem niebo, zauważyłem słońce, wokół słońca tęczę

Zauważyłem jasne zamglone chmury dryfujące wokół słońca-

Zauważyłem że serce mi bije, oddech uchodzi przez nozdrza
moja stopa idzie, moje oczy widzą, mój mózg zauważa dym z ciała palonego na monumencie

Zauważyłem ścieżkę w dół wzgórza, zauważyłem tłum idący w kierunku autobusów

Zauważyłem jedzenie, sałatę, zauważyłem że brakuje Nauczyciela,

Zauważyłem moich przyjaciół, zauważyłem muzykę, zauważyłem tańczyć

Zauważyłem morze, zauważyłem nasz samochód niebieskie Volvo, zauważyłem młodego chłopca, który trzymał mnie za rękę

Zauważyłem nasz klucz w drzwiach motelu, zauważyłem ciemność, zauważyłem sen

i zapomniałbym, zauważyłem pomarańcze, cytryny i kawior na śniadanie

Zauważyłem autostradę, moją senność, moje myśli o pracy w domu, chłopięca pierś z brodawkami przy podmuchu wiatru kiedy samochód jechał w dół obok wzgórz do wody, mijając zielone drzewa,

Zauważyłem domy, balkony wychodzące na zamglony horyzont, brzeg i stare zniszczone skały w piasku

Zauważyłem morze, zauważyłem muzykę, chciałem tańczyć.




Allen Ginsberg
"Zauważyłem morze, zauważyłem muzykę, chciałem tańczyć"

przekład Jacek Sieradzan

Sens życia wg Gwiezdnych Wojen czyli poproszę życie na próbę



Dopiero po przeżyciu życia wiemy, jakie w ciągu jego trwania popełniliśmy błędy, w jakie ślepe uliczki zabrnęliśmy, co zrobiliśmy kompletnie nie tak. Czasem (często) oceniamy, że calutkie życie było w plecy, że je po prostu zmarnowaliśmy. Wyjście? Życie na próbę. Jeśli istnieje coś takiego jak reinkarnacja, to w zasadzie jest mało przydatna, jako że poprzednich żyć w obecnym nie pamiętamy. Skoro nie można poprosić o próbne kilkanaście czy kilkadziesiąt lat życia, być może usługa taka powinna być dostępna w symulatorze życia na przykład? Interaktywny program a' la Matrix.

Bo przecież cały czas coś tam przeżywamy, losy własne, obcych, znajomych, odbieramy informacje o świecie z mediów, filmów, książek - i jakoś to wszystko spływa po nas jak po, za przeproszeniem, kaczce.... Tak, jakbyśmy nie byli w ogóle zdolni do zapamiętywania i łączenia faktów, o wyciąganiu oczywistych wniosków już nie wspominając. No, to co jest, Doktorku, z Tobą, ze mną, z nami wszystkimi? Obserwuję siebie, obserwuję innych. Strach przed nieznanym, przed niepewnym, żeby tylko gorzej nie było plus GIGANTYCZNA wręcz niewiara w siebie, w swoje możliwości, umiejętności, talenty. Uwierz w swoją moc, Luk :) Czas gigantycznych możliwości przed nami, otwarte granice, wydeptane (wyjeżdżone i wylatane) ścieżki, nie trzeba już z maczetą przez dżunglę drogi wyrąbywać, a za nami zarasta.... Gospodarka do przodu (nie wnikam jakim tempem, grunt, że póki co w zadowalającym). Możliwości nauki języków niemal nieograniczone, dostępne nawet w formie korespondencyjnej w najbardziej zabitym dechami kącie (łącznie z japońskim i nawet FIŃSKIM - odrabia się prace domowe i do kopertki, polecam :). Jest Internet, kablówka, anteny satelitarne.... Ludzie mają w sobie nieograniczony potencjał, czemu z niego nie korzystają? No właśnie, oto je pytanko. Ciężko jest samemu ruszyć z posad bryłę swojego własnego życia. Manna z nieba nie spada, w totolotka znowu nic, na żaden spadek też jakoś liczyć nie można. No to może ktoś z zewnątrz niech mnie ruszy, niech może coś się w końcu stanie. Głos wołającego na puszczy. Receptę podać? No, każdy by tak chciał :) Niemal na co dzień toczę ze sobą okrutne boje, ze swoimi lękami, obawami, ograniczeniami wrodzonymi i nabytymi, żeby jak najlepiej funkcjonować, być i żyć coraz lepiej, sama ze sobą a także dla świata, dla ludzi... I jedyne, co mogę poradzić: najpierw trzeba w ogóle chcieć, potem trzeba wiedzieć czego się chce. Potem to już wystarczy chcieć coraz bardziej, tak szczerze i uczciwie. I starać się w miarę możliwości nie przeszkadzać sobie w realizacji (tak, właśnie, NIE PRZESZKADZAĆ). W końcu sprawy zaczną się dziać:) I jeszcze jedno, ostrzeżenie. Uważaj czego pragniesz, bo możesz to otrzymać:) Rozważ zawczasu potencjalne konsekwencje spełnienia pragnień, bo nigdy nic nie jest za darmo, zawsze coś za coś. I tyle na ten temat.

peugot i amerykanizacja



Koleżanka autko nabyła, peugocika. Strasznie się cieszę, strasznie. Męczyła się do tej pory w maluszku, a że słusznego wzrostu jest (laska, szczupła, wysoka), to i wyglądało niepolitycznie, no aż zgrzytało na sam widok. A teraz pełna harmonia. Pierwszy raz zauważyłam zjawisko zespolenia właściciela z samochodem, no jak kochankowie, jak brat i siostra, nawet jakoś tak kolorystycznie. Lubię, jak się u znajomych dzieje lepsze :) (wyrodziłam się, wszak naród nasz cechuje raczej zazdrość i zawiść o to, że komuś lepiej, jak zauważyłam...).

Właśnie nakryłam się na tym, że do posążku buddy stojącego na parapecie obok łóżka powiedziałam: cześć Buddy. Co za cholerna wszędzie panosząca się rozpleniona amerykanizacja... :) A podobno amerykańskie imiona gówno znaczą, zaraz zaraz, gdzie ja to już słyszałam   oczko3 ?

piątek, 24 sierpnia 2007

W Drodze



Ale się ostatnio porobiło, tak zupełnie samo.

Zaczęło się od tego, że jakoś kiepski humor razu pewnego miałam, w pracy siedziałam, telefon zadzwonił i okazało się, że mam jechać do Gdańska. No i humor lepszy od razu się zrobił. Potem wyszło, że nie Gdańsk a Poznań. Trudno się mówi i jedzie się do Poznania.

Ukasz na szczęście pojechał na Mazury, potem w Tatry, pozaliczał kilka dwutysięczników, między innymi Czerwone Wierchy i Granaty i mam nadzieję, że pokochał moje wieczne i od zawsze i na zawsze ukochane GÓRY....



Poznań okazał się być całkiem przyjaźnie do mnie nastawiony po kilkunastu latach od porzucenia go, co przejawiało się zarówno w postawie ludzi, jak i jawieniu się "przedmiotów" wszelkich dużych i małych, takich jak budynki, ulice, skrzynki na listy czy tramwaje. Po prostu było mi tam dobrze, co mnie właściwie zdziwiło. Pod koniec pierwszego tygodnia okazało się, że pobędę tam dłużej nieco, co już z zadowoleniem przyjęłam. Po drugim tygodniu okazało się, że zostałam oddelegowana na urlop :) No i dobrze, bo tak sama z siebie do Bożego Narodzenia pewnie nie wpadłabym na to, żeby wziąć wolne dni w ilości dłuższej niż jeden dzień....


Sytuacja ułożyła się idealnie, bo akurat wtedy "Dużuś" zaczął wymiękać z lekka na tych dwutysięcznikach, nie kondycyjnie, ale trochę miał za dużo na jeden raz, i musiałam po niego pojechać. I znów się tak złożyło, że wtedy akurat rodzina jechała autem, z Poznania, dokładnie tam, gdzie mój Dużuś. Okazało się, że to Słowacja. Gór nie widziałam, bo jechaliśmy nocą. Gdzie jestem, zobaczyłam dopiero rano, ale to też nie dokładnie, bo wszystko tonęło w oparach mgieł..... Wtedy to właśnie postanowiliśmy zwiedzić jaskinię, ale Słowacy w poniedziałki nie chcą zarabiać na turystach, nie wiedzieć czemu. Moje nadzieje na pobuszowanie po podziemnych zakamarkach musiałam złożyć w kosteczkę i schować do kieszonki, niczym chusteczkę do nosa.... Zamiast w jaskini wylądowaliśmy na kolejce na słowacki dwutysięcznik Chopok.


Pierwszy raz, nie licząc Kasprowego, jechałam takim dziwnym ustrojstwem aż tak wysoko... Nawet nie pamiętam czy się bałam, tak było zimno.... Na samej górze okazało się, że jesteśmy dopiero na wysokości 1800 z groszami i do szczytu jeszcze troszkę trzeba po kamionkach w górę popomykać, we mgle, zimno i wietrznie. A ludzie w sandałkach i krótkich spodenkach, zdarzały się, jak zwykle, panie w klapeczkach i małe dziewczynki w letnich sukieneczkach z gołymi nóżkami...... Jakieś pół godziny pieszkom w górę to już było za dużo dla nieprzygotowanych. W czasie odwrotu myśleliśmy o kubku gorącej czekolady...


Następnym pomysłem było wykąpanie się w ciepłym basenie, wybór padł na kompleks w Besenowej. Najfajniejsze były tam sauny, jedna za drugą, każda inna, była tez tradycyjna sauna FIŃSKA. Nie przypuszczałam, że można tyle czasu przesiedzieć w saunie, łącznie chyba z godzinę spędziłam w kabinach, oczywiście przeplatając wejścia chłodnym prysznicem i wypijając litry wód źródlanych bezpośrednio lecących z kraników w ścianach. Następnego dnia byłam już w Zakopanem, przez kilka godzin zaledwie, a wieczorkiem w domeczku, jak dobrze :))) Jak to miło po takiej włóczędze przespać wreszcie noc we własnym łóżku. 


Dużuś wybył znowu, tym razem do Dziadka, ja jeszcze raz do Poznania. W końcu trzeba było się z Poznaniem pożegnać, co w miłym nastroju oraz uroczym towarzystwie czyniłam do 4 rano.... Ale to już poza mną, impreza odespana, moja osoba do dom wróciła. Ale że ruch i przemieszczanie wchodzi w krew, to dziś znów wyjeżdżam, i za tydzień też, i za dwa też..... Jeden z tych wyjazdów ma być w kasku motocyklowym, o ile pogoda pozwoli. Mam nadzieję, że będę się dobrze bawiła, czego i Wam Wszystkim Czytającym życzę:))


 

zdjęcie by xbw

niedziela, 19 sierpnia 2007

Maratonka



I znowu mnie z domu na noc poniosło, do kina, na filmy, trzy filmy. Dwie mocne kawy i jakoś to było. Stanowczo jednak preferuję oglądanie filmów pojedynczo, na nośniku z replayem :) Na przykład nadzwyczaj chętnie obejrzałabym sobie jeszcze raz Adriena Brody i  posłuchała w spokoju po raz drugi dialogów z Hollywoodlandu, który tak do końca jasny dla mnie nie był, zwłaszcza że nie rozpoczęłam jeszcze kofeinowego wspomagania i kilku linijek nie doczytałam spod przymykających się ciągle powiek i z powodu koniecznie chcącego się zdrzemnąć ośrodka czuwania w mózgu. Kto kazał się biednemu Adrienowi ubierać w te koszmarne ciuchy, ło matko! Ale cóż, film oparty na faktach, zapewne nie dało rady inaczej.



Mulholland Drive wystarczyło obejrzeć raz, z górką, jako że wiedziałam dobrze, że klasycznego zakończenia się u Lyncha nie doczekam :) Mistrzowsko dopracowany klimat, napięcie rosło, dobra muzyka - Angelo Badalamenti, było wszystko, co powinien mieć dobry film.



Czarna Dalia - dość ciekawy, najlepszy z cyklu, Brian De Palma ciągle w formie. Najbardziej zapadająca w pamięć rola ciotki Harrego Pottera, niejakiej Petunii, czyli Fiony Shaw, irlandzkiej doskonałej aktorki, jej nadzwyczaj ekspresyjna rola - no zatkało mnie po prostu.



Wszystkie filmy były w fajny sposób spójne tematycznie, w każdym z nich np. była mowa o Ricie Hayworth.



Z rozpędu filmowego przypomniałam dziś sobie Bezimienną królową (La Reina Anonima) Gonzalo Suareza, dziwnym trafem dziś sporo fajnych filmów w TV. A te hiszpańskie, nie wiem czemu, mają w sobie to coś niepowtarzalnego, wspólnego tylko produkcjom hiszpańskim, taką podskórną iskierkę, specyficzny komizm występujący równolegle z dramatem. Np. zostaje zastrzelony policjant żujący gumę, po upadku, najwyraźniej już nieżywy, nadal żuje gumę, jeszcze przez jakąś chwilę. Widz przeżywa konsternację, co odczuwać, smutek, żal, przecież człowiek nie żyje, morderstwo, zbrodnia, a tu samo się chichocze, mimowolnie... O co najwyraźniej twórcom chodziło.

Jeśli ktoś ma dziś ochotę na dobry film w TV, to mogę śmiało polecić - Billy Elliot o 20.35, Szklane serce Herzoga - 1 w nocy lub Raising Arizona Braci Coen z Nicolasem Cagem o 1.05.



Kończąc temat pochwalę się dzisiejszą zdobyczą, mianowicie upolowałam na zawsze jeden z najlepszych filmów w moim prywatnym rankingu - Himalaya. Właśnie wróciłam z gór polskich najwyższych i coś mnie już tęsknota ogarnia, coby znowu sobie móc choć trochę popatrzeć, choćby tylko na ekranie, Alpy, Himalaje, Tatry czy insza inszość, byleby GÓRY...




zdjęcie by xbw



czwartek, 16 sierpnia 2007

Romanie, będę tęsknić ...



Jadę sobie błogo przez Słowację, jest poniedziałek 13 sierpnia, wybija południe. Rodzina szuka programu pierwszego Polskiego Radia, łapiemy zasięg. Słuchamy hejnału. Za oknem kamieniołomy, bezkresne lasy, niesamowicie wysokie drzewa i szczyty mgłami osnute, gdzieniegdzie słoneczko przebłyskuje, jest tak pięknie i dobrze, jedziemy zwiedzać Demianowską Jaskinię Wolności. Zaczynają się wiadomości - Roman już nie jest ministrem edukacji. Życie jest piękne.


 

zdjęcie: Paweł Supernak/PAP, podczas konferencji prasowej w Zespole Szkół Katolickich w Białymstoku

poniedziałek, 6 sierpnia 2007

międzypoznanie



Siedziałam sobie tydzień w Poznaniu, weekenduję w domku, ale zaraz znowu wio z powrotem do Poznania. Ukasz rozpoznaje Tatry i okolice. Posiedzenia w pociągach zaskutkowały zapoznaniem się ze sporą ilością inspirującego słowa pisanego. A co ciekawego usłyszałam i przeczytałam, o tym częściowo poniżej.


Jest w Polsce piramida. To grobowiec rodzinny rodu von Fahrenheid z 1811 roku zbudowany w mazurskiej wsi Rapa. Znajduje się w tzw. miejscu mocy. Można obejrzeć zmumifikowane zwłoki, jeśli ktoś lubi. Podobno piramida ma regenerujące właściwości. W planach mam odwiedzenie tego miejsca, czego i Wam życzę.




piramida - grobowiec w Rapie, zdjęcie z Wikipedii


A w Poznaniu jest góra, ma 154 metry n.p.m. Nazywa się Góra Moraska i znajduje się w rezerwacie przyrody Meteoryt Morasko. W tymże rezerwacie znajduje się siedem kraterów powstałych najprawdopodobniej po uderzeniu meteorytu, które to zdarzenie ponoć miało miejsce około 5 tysięcy lat temu. Jeśli się zbiorę w sobie :) to wkrótce własną osobą rezerwat pozwiedzam i będzie temat na następny post. A teraz łapię graty i lecę na pociąg. Pa.


niedziela, 5 sierpnia 2007

Sano se suomeksi



Od pewnego czasu zbieram się i zbieram do napisania czegoś o moim ulubionym temacie czyli o Finlandii. No i jest szansa, że się zbiorę w końcu, może nawet jeszcze w tym roku :)) A póki co - małe co nieco.



Po fińsku na @ nie mówi się małpa ale kotek czyli miuku mauku.

Miś Uszatek to Nalle Luppakorva.

A Czerwony Kapturek to Punahilkka

Tytuł posta znaczy : "Powiedz to po fińsku".



Moi moi (cześć:)

poniedziałek, 30 lipca 2007

był sobie Człowiek...



zmarł Ingmar Bergman

A Bruxa de Portobello



Dziś o dniach i chwilach bieżących. Po prostu napiszę co u mnie. W niektórych dziedzinach....

Maleństwo znów wybył na wakacji ciąg dalszy, znów z Krótką historią wszystkiego pod pachą. Dorzucił sobie jeszcze Ojca chrzestnego. I podręczniki do 4 przedmiotów..... Sam z siebie. Chyba powinnam się zacząć o niego martwić :)) ?!? ble

A ja, zamiast zacierać rączki, bo "wyjechali na wakacje wszyscy nasi podopieczni" w tzw. delegację do Poznania na tydzień wybywam. Będę obwąchiwała moje stare poznańskie śmieci, obowiązkowo muszę się zameldować na moim uniwerkowym dziedzińcu Szamarzewa, do fary zajrzeć, ze znajomymi się spotkać :) Mam nadzieję na całkiem sympatyczny tydzień, a co będzie, się okaże....

Przeczytałam Czarownicę z Portobello, ale nie rzuciła mnie na kolana. Ciekawa, warta przeczytania, ale kamieniem milowym nie zostanie raczej. W poczekalni lektur kurzem otulone czeka 11 minut, polecane mi przez kilka osób i nawet dostarczone pod sam nos. No, jak już nawet samo przyszło, to muszę przeczytać, pytanie kiedy. No tak, jak się człowiek właśnie na 600 stron najnowszego Harrego Pottera porwał, i to po angielsku... Dobrze jest, strona aktualnie czytana - 250. Straszne, a miałam w tym tygodniu skończyć...:((

Świtem bladym, o ósmej znaczy, no niedziela wszak dzisiaj, zerwałam się, żeby obejrzeć Krupiera w TV. Mogę ten film oglądać raz za razem i nic a nic jeszcze mi się nie znudził, choć dziś już zaczęłam wyłapywać błędy i potknięcia. No ale przecież Clive Oven taki miły w oglądaniu :)

Jako że kablówka jest, to czasem do niej zaglądam, ot tak sobie. Miałam zaszczyt, także po raz kolejny, obejrzeć Himalaya.


Wczorajszego wieczoru miałam drobny dylemat, poczytać Rowlingową, obejrzeć Dziewiąte wrota czy Carrington. W końcu, zmęczona zastanawianiem się, poszłam spać.... A śpiąc myślałam o tańcu... 


A wszystko to przez Antyczną, która narobiła bigosu w moim świecie marzeń, pragnień i emocji - jednym ze swoich ostatnich postów. To przez nią (a tak naprawdę to dzięki niej :) od kilku dni wracam wspomnieniami do pewnego wrocławskiego klubu, w którym jakiś rok temu przetańczyłam pół nocy z bliżej niezidentyfikowanym osobnikiem. Pamiętam, że był z kolegą, że się dość długo czaił zanim w ogóle podszedł. Ale jak już podszedł i zaczęliśmy razem tańczyć, to ... No właśnie, co się wtedy stało? Żadne z nas nie miało najmniejszej ochoty skończyć, odejść od drugiego, przez kilka godzin! To chyba jakaś magia...:) Nie wiem jak miał na imię, nic nie wiem, bo w ogóle nie rozmawialiśmy, po co. Pamiętam tylko, że miał buty, normalne buty, nie adidasy, jak znakomita większość. Jako facet był przeciętny, ani fenomenalnie przystojny czy urokliwy, ani nie odpychający, taki neutralny. Moja liczna na początku wieczoru ekipa znajomych stopniowo się wykruszała, aż nad ranem dwóch ostatnich najbardziej wytrwałych, ale i najprzystojniejszych kolegów, podeszło do mnie z informacją, że robimy ostateczny odwrót do hotelu. Poinformowałam mojego tancerza, że za piętnaście minut wychodzę. Po czym po pięciu minutach, nie wiem czemu, do dziś nie wiem czemu, powiedziałam nagle cześć i wyszłam. I już rok wspominam. I będę jeszcze lata całe wspominać. W życiu piękne są tylko TAKIE chwile?


Mogłabym tu jeszcze z detalami opisać moją arcyciekawą wyprawę ze wstawkami metafizycznymi w poszukiwaniu fryzjera, ale może innym razem. Tak w skrócie tylko: dlaczego fryzjerzy czeszą głowy nie zwracając uwagi, że ludzie mają USZY, a uszu się NIE CZESZE. I dlaczego wszystkie fryzjerki świata uwzięły się, że muszę mieć długie włosy, mimo, że wyglądam w nich "nieco niekorzystnie"?! Biję pokłony mojej błogosławionej, metafizycznymi ścieżkami wędrując odkrytej pani młodej fryzjerce w jakichś dziwnych katakumbach, że odważyła się wbrew wszelkim modom, ciachnąć mi włosy w skandalicznie niemodny sposób, dzięki czemu wreszcie mogę zadowolona i uśmiechnięta spojrzeć w lustro :) Czego i Wam życzę.

piątek, 27 lipca 2007

I znowu ktoś odszedł...


  
Zmarł wczoraj młody obiecujący człowiek, pisarz. Mirek Nahacz. Napisali, że samobójstwo. Może chciał żyć nagi i bosy, bez ubierania się w coraz to nowe pancerze. I nie udało się.

Jedyne co mi teraz przychodzi do głowy to wiersz Szymborskiej. 
O tytule "Pokój samobójcy":


Myślicie pewnie, że pokój był pusty.

A tam trzy krzesła z mocnym oparciem.

Tam lampa dobra przeciw ciemności.

Biurko, na biurku portfel, gazety.

Budda niefrasobliwy, Jezus frasobliwy.

Siedem słoni na szczęście, a w szufladzie notes.

Myślicie, że tam naszych adresów nie było?


Brakło, myślicie, książek, obrazów i płyt?

A tam pocieszająca trąbka w czarnych rękach.

Saskia z serdecznym kwiatkiem.

Radość iskra bogów.

Odys na półce w życiodajnym śnie

po trudach pieśni piątej.

Moraliści,

nazwiska wypisane złotymi zgłoskami

na pięknie garbowanych grzbietach.

Politycy tuż obok trzymali się prosto.


I nie bez wyjścia, chociażby przez drzwi,

nie bez widoków, chociażby przez okno,

wydawał się ten pokój.

Okulary do spoglądania w dal leżały na parapecie.

Brzęczała jedna mucha, czyli żyła jeszcze.


Myślicie, że przynajmniej list wyjaśniał coś.

A jeżeli wam powiem, że listu nie było-

i tylu nas- przyjaciół, a wszyscy się pomieścili

W pustej kopercie opartej o szklankę