.

De omnibus dubitandum est. Tempora mutantur et nos mutamur in illis. Homo sum: humani nil a me alienum puto. Manifesta non eget probatione. Non scholae, sed vitae discimus. Non omnia possumus omnes. Nulla dies sine linea. Nil desperandum. Sapere aude. Nolite timere. Miser, qui numquam miser. Omne ignotum pro magnifico. Cura te ipsum. Si vis pacem para bellum. Concordia res parvae crescunt, discordia vel maximae dilabuntur. Vanitas vanitatum et omnia vanitas. Per scientiam ad salutem aegroti.

kaleką matematyką obliczamy swoją wartość (Emily Dickinson)

piątek, 31 października 2014

Ian McEwan - "Betonowy ogród"




Książka z pozoru lekka, cienka, krótka. Ale im dalej, tym bardziej gęsto, ciężko, duszno, niestabilnie. Jest dom na zapomnianej ulicy, gdzieś w oddali osiedle bloków, w pobliżu żadnych sąsiadów, jedynie szczątki domów z prefabrykatów. Rodzina wyobcowana, żadnych gości. Czwórka dzieci ma kontakt z rówieśnikami w szkole, najmłodszy bawi się dodatkowo z dziećmi z bloków. Rodzeństwo jak to rodzeństwo, raz się czubi, raz się lubi. Umiera ojciec, wkrótce okazuje się, że matka trwale zaniemogła. Dla dzieci zaczynają się dni dowolności, mogą bezkarnie robić wszystko, co im wpadnie do głowy. Akurat zaczynają się wakacje. Najmłodszy Tom ma mniej więcej sześć lat, starsze są nastolatkami. Najstarsza Julia przyprowadza do domu swojego chłopaka, już młodzieńca, dobrze sytuowanego bilardzistę Dereka. W wyizolowanej rodzinie pojawia się "normalny" człowiek, nareszcie ktoś z zewnątrz. Dzieci pozornie także żyją normalnie, ale pozostawione same sobie brną w ślepą uliczkę. Nikt nie zabiera śmieci z pojemników pod domem, a lato wyjątkowo gorące. Tom chce być dziewczynką i nosić sukienki. Kiedy indziej chce znowu być dzidziusiem. Sue wszystkie uczucia lokuje w pamiętniku. Jack całkowicie przestaje dbać o higienę. W cywilizowanym świecie taka "sielanka" nie może trwać długo.

Nie wiem czy polecać. Nikogo nie namawiam, kaliber ciężki, tematy trudne, właściwie tematy tabu, niemedialne, niepopularne, ale jak najbardziej życiowe.

Jest też film, jeszcze nie oglądałam.


Ian McEwan 
"Betonowy ogród"
(The Cement Garden) 
rok wydania: 1978
wydanie polskie: 1994

kółko i krzyżyk


zdjęcie: xbw
13.09.2005

czwartek, 30 października 2014

próba otwarta


Do teatru mnie zaniosło, jak zwykle, przez przypadek. Telefon, są bilety na próbę otwartą spektaklu w Teatrze Żydowskim, czy idę. No pewnie! Okazało się, że w małej sali dziki tłum, miejsca siedzące zajęte, ale nas jeszcze wpuścili, musieli, mieliśmy przecież bilety. Ale trzeba było stać w końcu sali. Rzutem na taśmę znalazły się jeszcze dla nas dwa krzesełka, ale z pozycji siedzącej tym bardziej nie było widać sceny. Próba była czytana, sztuka w obszernych fragmentach. Coś w rodzaju śmiesznych scenek, skeczy. Więc niezbyt liczyła się wizja, a fonia znakomita. Na początek kolejka do lekarza i coś co można nazwać licytacją schorzeń, chorzy wzajemnie się przekrzykują i prześcigają w wyolbrzymianiu swoich dolegliwości. Potem kilka sytuacji towarzyskich, świetny duet: Apsik i Czopek, trochę momentów śpiewanych. Najbardziej podobało mi się imię kobiece Szuszenbuchra ;) W sumie trochę śmiechu, kilka momentów, które się nieco dłużyły, ale mam nadzieję, że do premiery grudniowej wszystko zostanie dopracowane. Dopiero po powrocie do domu przeczytałam, że to sztuka "Królestwo Wszechwanny” izraelskiego dramaturga Hanocha Levina w reżyserii Pawła Paszty. Premiera 12 grudnia.

poniedziałek, 27 października 2014

wspomnienie weekendu


zdjęcie: EllaDu

Na cmentarzu pełno wyłuskanych skorup orzechów włoskich. Na drzewach rzesze łupieżców (nie, nie układam dyktanda). Rozlega się "kra..., kra..., kra...". Perswaduję im, choć pojęcia nie mam czy słuchają. Nie wiem, kruki, wrony, gawrony? Cwane bestie, w każdym razie. Odsyłam na pobliski parking, niezbyt uczęszczany, żeby tam sobie te orzechy rozłupywały.

W RDK-u koncert, recital fortepianowy, na instrumencie Yamaha nówka sztuka zagra Paweł Wakarecy. "Karnawał" Roberta Schumanna, zadedykowany przez kompozytora Karolowi Lipińskiemu. Schumann, pianista z trwałą kontuzją czwartego palca prawej ręki. Po przerwie Chopin: nokturn, mazurki, polonez i moje ukochane Lento con gran espressione cis-moll. Dwa bisy! Całość pięknie zagrana, starannie, precyzyjnie. Cudo. Szkoda, że instrument właśnie taki, a nie inny, no trudno. Po koncercie myk na górę porozmawiać z artystą, dwa słowa. Ktoś mi mówi cześć, a ja z głupią miną, nie poznaję, kto. Przedstawia się i już kojarzę, ze szkoły przecież i spoza szkoły. Kopę lat...

Nad rzeką (rzeczułką - powtarzam, to nie jest dyktando) nowa ścieżka rowerowa, obok "Cegielni" start, obok "Mleczarni" meta. Latarenki, ławeczki, starutkie strzeliste lub wdzięcznie pochylone drzewa, jak w jakimś uzdrowisku się czuję, a nie na starych śmieciach zjechanych przez lata na rowerze, wtedy jeszcze po wertepach i ścieżynkach. Kilometrów w nogach mnóstwo wiele. Ale tak ciepło, takie słońce niesamowite, do tego dzień o godzinę dłuższy, krzaczory nadrzeczne, jakieś zielska, zarośla, zapachy wymieszane. I herbatka z termosu :) Rewelacja. Więcej takich weekendów poproszę. Z góry dziękuję.

Jeszcze raz zapewniam, że to nie dyktando. Nagromadzenie wyrazów o trudnej pisowni jest całkowicie przypadkowe.

zdjęcie: xbw

środa, 22 października 2014

skutek nieprawdopodobnego uchybienia w poczuciu smaku



Michel Houellebecq:
"Zasadniczo jestem tylko twardogłowym mieszczuchem. Płaskim, pospolitym, pozbawionym stylu autorem, który zyskał literacką sławę tylko i wyłącznie na skutek nieprawdopodobnego uchybienia w poczuciu smaku, jakiego przed kilku laty dopuścili się zdezorientowani krytycy. Na szczęście od tamtej pory moje dychawiczne prowokacje zaczęły nużyć.
Obydwaj doskonale symbolizujemy przerażające skretynienie francuskiej kultury i umysłu, zauważone ostatnio, z całą surowością, lecz słusznie, przez pismo "Time".
W niczym nie przyczyniliśmy się do odnowienia francuskiej sceny electro. Nie umieszczono nas nawet w czołówce Ratatuja.
Płaszczyzna sporu została nakreślona".

Bernard-Henri Lévy:
"Od trzydziestu lat zadaję sobie pytanie, jak ktoś taki jak ja mógł, i nadal może, zwodzić. Od trzydziestu lat, zmęczony czekaniem na bystrego czytelnika, który wreszcie będzie umiał mnie zdemaskować, mnożę błazeńskie samokrytyki, pozbawione talentu, nieszkodliwe. Lecz oto trafia się okazja. Dzięki Panu, Pańskiej pomocy, być może mi się to uda. Dzięki Pańskiej i mojej własnej próżności. Mojej i Pańskiej niemoralności. Jak ująłby to inny godny pogardy człowiek, ale wyższych lotów niż my, Pan odkrywa swoje karty, ja swoje - co za ulga!"

Michel Houellebecq, Bernard-Henri Lévy - "Wrogowie publiczni" (Ennemis Publics)
Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2012, przełożył Marek J. Mosakowski, str. 7-9

poniedziałek, 20 października 2014

zielone słońce, niebieski księżyc


Krakatau, wyspa wulkaniczna, Ocean Indyjski. W 1883 roku nastąpiła erupcja wszystkich trzech wulkanów, z których złożona była wyspa. Wybuchów było kilka, jeden po drugim w odstępach kilkugodzinnych. Ich potęga była niewyobrażalna. Spowodowały falę tsunami dochodzącą do 40 metrów (dziesięciopiętrowy blok ma około 30 metrów). Fala zdążyła obiec połowę kuli ziemskiej, zanim wygasła. Zginęło łącznie około 35-40 tysięcy ludzi. Kataklizm dotarł do Jawy i Sumatry. Był widoczny słyszalny i odczuwalny w promieniu kilku tysięcy kilometrów. Wyrzucany z kraterów popiół sięgał stratosfery. A gazy, które dostały się do atmosfery powodowały zielone zachody słońca i niebieską barwę księżyca przez około trzy lata. Może jest na ten temat jakaś książka, publikacja? Chciałabym przeczytać o tym wydarzeniu coś więcej niż notkę w Wikipedii.

jesień sprzed roku - część druga


zdjęcia: xbw

jesień sprzed roku - część pierwsza


zdjęcia: xbw

piątek, 17 października 2014

bociany na kolorowym niebie


Śniły mi się dziś bociany latające wysoko, daleko, ale centralnie nade mną, na pięknym niebie, zagęszczonym różnymi "przedmiotami", jak na fantazyjnym kolorowym dziecięcym rysunku. Bocianów było kilka, może ze trzy w sumie. Potem zaczęły latać łabędzie, wielkie stado, wylądowały koło mnie, a wraz z nimi jakieś kulki, które w zetknięciu z podłożem smażyły się jak placuszki, podskakując, żeby się podprażyć równomiernie. Łabędzie po króciutkim spoczynku odlatywały stopniowo. Poczęstowałam się jednym z placuszków, były dziwne, jak prażynki, bez tłuszczu, bez smaku...

Staram się zapamiętywać sny, ale nie zawsze dadzą się złowić, nawet we fragmencie. Najczęściej muszę zadowalać się wrażeniami jakie po sobie zostawiają.

Poniżej coś, co idealnie wpasowuje się w moją codzienność, czyli współczesne kino polskie, dokumenty, krótkometrażówki. Dorzucam do kompletu dobrą animację :)

"Snępowina"
Polska 2011
animacja, krótkometrażowy
Reżyseria: Marta Pajek
Scenariusz: Marta Pajek



"Sponsoring" (Elles), 2011




Ulubione sceny z filmu: Spiderman spadający z suszarki, Allegretto z Siódmej Beethovena i uśmiech umalowanej Joanny Kulig, z tą świetną szczeliną między zębami. Generalnie nie lubię Joanny Kulig, nie lubię też Juliette Binoche. Z wiekiem jednak łagodnieję i przestaję się czepiać, w sumie nie wiadomo czego, daję szansę i wymazuję ludziom konta (zabazgrane wpojonymi czy nabytymi uprzedzeniami). Juliette zaczęłam tolerować po "Czekoladzie", Joannę po "Sponsoringu" :) Ale nadal nie podoba mi się bardzo scena tańca Joanny. Film tylko dla dorosłych. Temat wprawiający w konsternację, młode dziewczyny oddające się panom za kasę, by uzupełnić studencki budżet. Nie jest to typowa prostytucja, ale taka po cichu, w ukryciu przed absolutnie wszystkimi, niby wszystko normalnie, tylko dwa telefony komórkowe, ten drugi pod pseudonimem dla klientów i trochę mniej czasu na zwyczajne dziewczyńskie życie.

Anna (Juliette Binoche), dziennikarka, pisze dla swojej gazety artykuł o sponsoringu. Umawia się z dwoma dziewczynami z branży i rozmawia. Akcja filmu to trzy przeplatające się nurty: rozmowa Anny z Charlotte (Lolą), rozmowa Anny z Alicją i życie domowe Anny. Dziennikarka pisze w domu, między gotowaniem zupy, wstawieniem prania, szykowaniem proszonej kolacji. Słucha z upodobaniem Chopina, Beethovena. W filmie możemy usłyszeć kompozycje Pawła Mykietyna ale też Mahlera, Wagnera, Händela, Vivaldiego.

Choć uwielbiam Chyrę, to w tym filmie absolutnie nie pasował, odstawał, jak wyjęty z zupełnie innej bajki, może przez kolor koszuli, może przez zagadkowy uśmieszek, dziwne spojrzenie. Już lepiej zniosłam epizod z Krystyną Jandą, w sumie, czemu nie.

Zdjęcia kręcone w Paryżu i Kolonii (hotelowe wnętrza). Film nominowany do kilku nagród. Joanna Kulig, mimo nieznajomości francuskiego (uczyła się tekstu fonetycznie) zgarnęła  za kreację Alicji Orła.


"Sponsoring"
(Elles)
Francja, Niemcy, Polska 2011
Reżyseria: Małgorzata Szumowska
Scenariusz: Małgorzata Szumowska, Tine Byrckel 
Zdjęcia: Michał Englert
Występują: Juliette Binoche, Anais Demoustier, Joanna Kulig, Andrzej Chyra.


czwartek, 16 października 2014

odreagowanie


I znów wspomnienie sprzed mniej więcej dwudziestu lat. Sobota, służbowy wyjazd do Łodzi, dwa auta osobowe, lepszym jedzie szef i pracownicy, reszta w dużym fiacie, w tym ja, chyba w sumie dziesięć osób. Prowadził młody chłopak, towarzystwo rozrywkowe, śmiech i głośna muzyka. Fajny wypad, nikomu nie przeszkadza, że służbowy. Październik, jeszcze ciepło, dość dobra pogoda. Wieczorkiem powrót do Warszawy. Trochę niepokorna byłam jako pracownik, nie bałam się w słusznej sprawie zadrzeć z szefem. Ten poprosił, żebym się zamieniła z jedną z dziewczyn i jechała z nim, chciał ze mną przez drogę pogadać. Gnamy do domu, lepsza bryka wyrywa, fiat został gdzieś w tyle. Pod Warszawą prawie telefon, fiat miał wypadek, szef zielenieje, zawraca i pędzimy z powrotem jeszcze szybciej. Dojechaliśmy do miejsca wypadku, zamiast fiata kupka pogiętej blachy, wokół migające światła i policjanci. Miałam tam być. Nogi się uginają, w głowie jedna myśl, co z ludźmi. Dość histerycznie pytam policjantów, czy żyją. Wszyscy na tym świecie, poodwożeni do szpitala. Pokancerowani mniej lub bardziej, ale w sumie spoko. Młoda śliczna dziewczyna z którą zamieniłam się na samochody, ma mocno uszkodzoną twarz. Po opatrzeniu będą mogli wrócić do Warszawy, część pociągiem, za nic nie chcą wsiąść do samochodu. Wracamy z kumplem autobusem. Zrobiło się późno. Jedziemy do mnie na minutkę, zabieramy czapki, rękawiczki i szaliki i pędem na dworzec, na nocny do Zakopanego. Rano prosto z pociągu w góry. Dziki spontaniczny wypad, Zakopane i Tatry piękne jak nigdy, na fali potężnego odreagowania. Na Giewont weszło się jakoś samo, pamiętam zamarznięte jagody na krzaczkach obok szlaku. Po zejściu jeszcze wędrówka przez miasto i już nocny powrotny. Prosto z pociągu do pracy, bo już poniedziałek.

środa, 15 października 2014

kino nasze

"Tam, na górze,
stoją dwa, duże,
to polskie, to nasze,
mego dziadka stare kamasze"

Polskie filmy miałam gdzieś, przez wiele lat. Oglądałam to, co wszyscy, co w tv, Kogel-mogel, Seksmisja i takie tam. Do kina tylko na zagraniczne, to samo na video, później na dvd, tylko kino obce. Oczywiście USA, jakieś produkcje europejskie, chętnie hiszpańskie, czeskie, azjatyckie (Kurosawa!). Włoskiego kina nie lubiłam, zmuszałam się do klasyków. Kino francuskie tylko przez przypadek. Ulubione kino skandynawskie, filmy fińskie. No i niemieckie, Werner Herzog, Wim Wenders, Volker Schlöndorff. Zdarzały się wyjątki, Popiół i diament, kino przedwojenne. Aż kiedyś coś mnie powiodło, do dziś nie wiem, co i dlaczego, do kina na Wszystko co kocham Jacka Borcucha. I chyba wtedy zaczęła się we mnie drążyć jakaś ścieżka. Ostatnio postanowiłam nadrobić nieco zaległości, zwłaszcza z kilku ostatnich lat. I polskie kino współczesne dosłownie mnie wessało. Straciłam głowę dla kreacji Andrzeja Chyry. Choć zagrał tak wiele różnych ról, to się nie nudzi, zjawisko przesytu nie pojawia się. Drugim moim polskim ulubieńcem jest Mateusz Kościukiewicz. Odkryłam z wielkim zdziwieniem, że o wiele bardziej wolę obrazki z polskich ulic, miast, wsi, prowincji, niż kolejne ujęcia wycięte z szablonu perfekcyjnego hollywoodzkiego high mega best level. Może za dużo Chopina ostatnio słuchałam, a może to kwestia wieku. A może nareszcie poziom się podniósł, autentyczność SIĘ przebiła. Nieistotne. Fakt faktem, wsiąkłam. Czego i Wam życzę .

Polska - Szkocja 2:2


"Jest dobrze, ale nie najgorzej jest". Oczekiwania źródłem cierpień. Miny trochę niewyraźne. Chłopaki w sobotę żyły sobie niemal wypruli, wyprztykali się, fizycznie i emocjonalnie, do wtorku za mało czasu na pełną regenerację. Jest średnio. Niemcy i Szkocja nie grali jeszcze z Gibraltarem. Zakładając, że wygramy oba mecze z Gruzją, co wcale nie jest takie oczywiste, to przy "sprzyjającym układzie gwiazd" wystarczy nam jedno zwycięstwo i dwa remisy w meczu ze Szkotami, Niemcami i dwoma z Irlandią. A dwa zwycięstwa w tych czterech meczykach to pełnia szczęścia. Jasność w temacie uzyskamy za rok. No nic, czekamy. Z Gruzją już za miesiąc, ale kontynuacja eliminacji dopiero od marca. Latka, lećcie szybciej.

Cieszy, że Sobota wyszedł w podstawowym składzie. Mila nareszcie zauważony, nieustająco w jego talent piłkarski wierzyłam, meczów Śląska "pilnuję" każdego ekstraklasowego weekendu.

Warszawa, Stadion Narodowy.
Szczęśliwe minuty: 11 - Mączyński, 76 - Milik.

niedziela, 12 października 2014

kamień milowy: Polska - Niemcy 2:0


NajMILsi moi MILusińscy. No i jak tu nie kochać i nie wielbić tych naszych biało czerwonych. Wojtuś Szczęsny powinien dostać order, medal za zasługi dla kraju. Lewandowski i Piszczek, wielkie brawa za asysty, Milik i Mila cześć i chwała za skuteczne kopniaki. Wszyscy zagrali, piłkarze, trenerzy, publiczność. Święto narodowe przenieść na październik, też 11. Warszawa, Stadion Narodowy, Dach Otwarty. W 51 minucie wywiało strach z serc Polaków.

Przed meczem zastanawiałam się po cichutku czy Niemcy nie potraktują nas jak my Gibraltar. Już same nazwiska przyprawiały o drżenie nóg. Mario Götze, biegające 37 milionów euro, Thomas Müller, boiskowy zakapior o wyglądzie prymusa klasowego, "Hightower" Boateng, Manuel Neuer, Mats Hummels, no i co, że po kontuzji, Toni Kroos, Schürrle, no i "nasz" Lukas Podolski. Najgroźniejszy okazał się Podolski, przy jego poprzeczce Szczęsny nie zdążył mrugnąć, ale Opatrzność czuwała :)

Nasi popełniali błędy, komentatorzy je wytykali, a ja wytykałam komentatorom, żeby przestali narzekać, bo dobrze jest, przecież wynik jak złoto, NADAL REMIS. Pierwsza połowa nie zapowiadała niczego dobrego, może nikłą szansę na utrzymanie remisu. Zaświtała mi, mocno i wyraźnie, myśl: kto strzeli pierwszą bramkę, ten wygra. Emocje nie dla mnie, nie na moje nerwy. Włączam Sherlocka Holmesa. Ale zerkam. 1:0 dla nas, nawet nie wiem, kto ani jak. Twardo usiłuję oglądać film. Jak mysz pod miotłą. Odważam się sprawdzić. Koniec, dwa dla nas, Milik, Mila, oglądam bramki, potem powtórkę prawie całego meczu. Nawet przy powtórce serducho mocno pompuje, co za końcówka. Spełnione marzenia, na boisku "mój" Sobota, "mój" Mila, ten drugi zrekonstruowany, Mila reaktywacja. Złote lata Śląska Wrocław. A Milik zapowiadał się od dawna. W Ajaxie w jednym meczu pucharowym tak się zapędził, że rachubę stracił, ile strzelił. A trafił razy sześć plus dwie asysty. A teraz asysta idealna Piszczka, rozumna, z premedytacją, przemyślana, prosto na główkę Milika. I naród odetchnął i nabrał nadziei. I pięknie Lewandowski do Mili i jest takie małe niepozorne, skromne ale radosne 2:0.

Wcześniej pojawiła się myśl, coś na kształt "a może jednak", kiedy Kazachstan strzelił Holandii i długo trzymał wygraną, aż do 63 minuty, a w 64 już stracił gracza i dopiero wtedy wielka Holandia, w bólach, pod koniec czasu gry, dorzuciła dwa gole przewagi i ostatecznego zwycięstwa.

Posiadanie piłki: my 38%, oni 62%. Joachim Löw jak Mona Lisa. Wypadek przy pracy. Rewanż za rok.

51' Milik, główka, asysta Piszczka
88' Mila, asysta Lewandowskiego


czwartek, 9 października 2014

szybko, coraz szybciej


Latka lecą. Przechodzę na emerycki tryb funkcjonowania. Choć mam 45. Nie lubiłam parków, tego sztucznego, pielęgnowanego jak ogród stwora. Gardziłam parkami, wolałam do lasu. Przyłapałam się na coraz radośniejszym wędrowaniu chociażby do takich Łazienek, już bez podskórnego marudzenia, że niby ok, ale co las, to las. A tam po remoncie ładnie, po prostu ładnie, estetycznie, czyściutko, harmonijnie. Tylko ktoś poustawiał jakieś żółte paskudztwa kwietne pod Chopinem, w donicach, chryzantemy chyba. Aż mi skóra cierpnie, kiedy przechodzę obok, brrr.

Dopadła mnie jakiś czas temu niemoc kręgosłupowa, znienacka, czytałam, że to kapryśna choroba. Dobrze, że w domu były przeciwbólowe tabletki i telefon pod ręką. Rwa kulszowa, lumbago, ischias - jak zwał tak zwał, połamało mnie dokumentnie. Kto nie przeżył, ten niech w błogiej nieświadomości pozostanie. Stać nie sposób, siedzieć nie sposób, chodzić czasem po ścianach trochę można powyginanym w esy-floresy, ba, ale jak wstać. Leżenie jedynie w bezruchu, ewentualnie można poruszać kończynami. A w chałupie tylko ja i paprotka. Dobrze, że miałam akurat co jeść. Wędrówka do kuchni czy łazienki mierzona w kwadransach. Chyba trzeciego dnia zrobiłam sobie rano herbatę i zostawiłam w kuchni nieopatrznie, usiadłam na chwilę i po herbatę wróciłam po trzech godzinach, no miodzio doświadczenie, kiedy pierwszy łyk picia prawie w południe. Po kilku dniach puka sąsiadka i pyta, czy mogę jej kupić bułki. No to poszłam, udało się, sobie też zaopatrzenie przyniosłam. I znowu mogłam pochorować. Szkoda, że czytanie prawie niemożliwe, w każdym razie utrudnione, każda książka za ciężka. Ale przeżyłam i dziesięć dni później byłam nawet na całonocnej imprezce. Synoczek przyjechał na krótko, pierwszy urlop, poznałam go po okularach, wszak minęło od jego wyprowadzki siedem miesięcy.

Zdarzyło mi się jechać autobusem, w kiosku pani przed nosem zaciągnęła żaluzje, w sklepach okolicznych nie ma biletów. Wsiadłam bez, bo czas naglił, w portfelu zł 2 i zł 20 w papierku. Bilet 4,40. Kierowca mnie pogonił, automat 20 w papierku nie łyknie. Patrzę litościwie po ludziach, ktoś rozmienił na 2 po 10 a ja dalej bez biletu. W końcu anioł w ludzkiej postaci (no jak często się zdarza?) mówi, że mogę jechać jako opieka tej ludzkiej postaci, bo jej (kobieta) przysługuje opiekun za free, a jedzie sama. No to się "zaopiekowałam" ;) Gadałyśmy całą drogę a przy wysiadaniu jeszcze raz aniołce serdecznie podziękowałam. Wróciłam na piechotkę, taka piękna pogoda była, że przejście per pedes z dzielnicy do dzielnicy nie wydawało się szaleństwem. Kręgosłup nawet nie pisnął. Przypomniał mi się Chodzący Herzog, Werner Herzog, który potrafi miesiącami wędrować na własnych nogach. Może zacznę go wreszcie słuchać i też zacznę chodzić, więcej i częściej. Lubię chodzić. Przeraża mnie szerząca się moda na bieganie. Też kiedyś biegałam, sama dla siebie, dla przyjemności, przeważnie o zachodzie słońca, już od czasów ogólniaka. Ostatni raz chyba z dziesięć lat temu umówiłam się na bieganie po Lasku Bielańskim z bardzo wysportowaną koleżanką. Dałam radę! Ale teraz mnie od biegania odrzuca, po cichu marzę tylko o biegówkach. Ale chodzenie zamierzam uskuteczniać, do oporu. Szkoda, że wokół tyle spalin, ludzkość jak zwykle skupia się nie na tym, co najważniejsze. A przecież wyeliminowanie smrodu z rury to nic takiego, trzeba tylko zacząć proces przejścia od świata w toksycznym smrodzie do świata ze świeżym powietrzem. Najpierw chcieć, potem zaplanować, na koniec wdrożyć, stopniowo. I już. Prawda, że proste?

Postanowiłam nie umrzeć przed setką. Nie zrobię tego mojemu synowi. Denerwuje mnie to, że jestem sierotą, od 22 lat pół i od 2 pełną sierotą. Wolałabym nie być. Móc zadzwonić do rodzica, obojętnie którego, pojechać czasem do domu. Dziś przechodził koło mnie na ulicy jakiś dorosły facet w garniturku i rozmawiał z mamą, a ja mu zazdrościłam. Taki los późno urodzonych dzieci.

Znów oglądam filmy, po raz pierwszy w życiu mam ochotę obejrzeć zaległości w temacie kino polskie. Już zaczęłam. Oglądam też taką jedną telenowelę meksykańską po portugalsku, zajmujące, polecam. Czytam namiętnie Makuszyńskiego. Może na blogu zrobi się bardziej filmowo, ale nadal książkowo.

A póki co znów mam w domu jesień średniowiecza, znowu robotnicy, rury, kaloryfery, zawory, stuki, kurze, hałasy, piłowania. Znów mi przyjdzie zespół stresu pourazowego neutralizować całymi tygodniami, choć może spróbuję szybciej się uporać, tym razem. Panowie tankują w przerwach między cięciem rur, a może tną w przerwach między tankowaniami. I nie mogę ich po prostu nie wpuścić, bo oni muszą zrobić swoje w całym budynku. Dam Wam radę, omijajcie stare budownictwo. Co z tego, że cegła i fajne grube mury.

W Lidze Mistrzyń Medyk dwa do przodu ze Szkotkami z Galsgow :) Ale F1 to będę się teraz bała oglądać. W sobotę bitwa na Narodowym, we wtorek następna. Co to będzie, co to będzie. See You Later Alligator.

jesienny łup








zdjęcia: xbw

wtorek, 7 października 2014

Åke Edwardson "Dom na końcu świata" (kryminał)




Jedenasty tom cyklu. Paskudna okładka. Tytuł średni. Ale treść całkiem sensowna. Nonsensów odrobina, ale każdemu się zdarza. Akcja płynna, zdarzenia wciągają, zwroty nagłe są. Poziom zaskakiwania w normie, zadowalający. Erik Winter po dwóch latach byczenia się w hiszpańskim ciepełku nagle postanawia wrócić, na razie sam. Czuje jakiś zew. Choć to styczeń-luty, pora w Göteborgu niezbyt ciekawa. Znaleziona zostaje matka z dwójką dzieci. Pozbawieni życia we własnym domu. W łóżeczku leży niemowlę, żyje, choć minęło już kilka dni od tragedii. Podejrzanych jest kilka osób, śledztwo toczy się średnim tempem. Dochodzi jeszcze jeden nieboszczyk. Matka Wintera, która wyemigrowała do Hiszpanii, choruje na raka. Policjant kursuje między Göteborgiem a Marbellą, gdzie mieszkają także jego żona i córeczki. Sporo rozważań, jak to u Edwardsona, pięćdziesięciodwuletniego już faceta (Edwardson w 2012 roku miał 59 lat, jego bohater 52). Erik robi zakupy, gotuje skromne ale wykwintne posiłki (podaje przepisy), pije whisky "na palce" i nieustannie słucha jazzu, głównie "A Love Supreme" Johna Coltrane'a. Współpracownicy Wintera, Aneta i Halders, w tej części są, niestety, jedynie tłem, wielka szkoda. Trochę Bertila, z którym Erik uskutecznia ping ponga spekulacyjno-dedukcyjnego. I suczka szczeniak Jana. Nie tęskniłam za Edwardsonem zajęta innymi książkami, ale kiedy otworzyłam i zaczęłam tom nr 11, to jakbym włożyła stare ulubione buty :) A po odniesieniu do biblioteki wróciłam do domu i zaczęłam słuchać, po latach, Coltrane'a i innych jazzowych dźwięków, trochę żałując, że nie mogę, jak Erik Winter, rozkręcić głośników na maksa o 3.30 w nocy.


Åke Edwardson
"Dom na końcu świata"
(Hus vid världens ände)
rok wydania: 2012
wydanie polskie: 2014

poniedziałek, 6 października 2014

Jan Costin Wagner "Zima lwów" (kryminał)




Trzecia część serii niemiecko-fińskiej. Kimmo Joenta wraca do świata ludzi, zaczyna funkcjonować nie tylko pozornie. Może to dziwne, a może wcale nie, że po trzech latach od śmieci żony uśmiech na jego twarzy wywołuje dziewczyna zajmująca się zawodowo sprzedawaniem własnego ciała. Niespodziewanie panienka, po pierwszym spotkaniu na komendzie policji, odnajduje dom Joenty i po prostu zostaje w nim jak u siebie. Kimmo cieszy się, że nie jest sam, że jej obecność nie drażni, nie męczy, a wręcz przeciwnie, wspomaga w jakiś nieokreślony sposób. Jest Boże Narodzenie. Sądowy patolog zostaje znaleziony martwy. Pozbawiono go życia podczas jazdy na biegówkach. Patolog występował niedawno w telewizyjnym show. Ginie kolejna osoba, także występująca w show wtedy kiedy patolog. Policja ostrzega prowadzącego program, ale i tak dochodzi do kolejnej napaści, w biały dzień, w budynku pełnym ludzi. Joencie w dochodzeniu niespodziewanie pomaga nowa "lokatorka".

Jednym z motywów książki jest strata. Gdzieś w treści można wyczytać pytania czy da się przejść bez szwanku przez fazę wydobywania się z tragedii po śmierci najbliższych, jak długo trwa powrót do normalności, czy w ogóle jest możliwy.

Dobrze, że autor urozmaicił trochę monotonię zimowej Finlandii i zimową codzienność Finów żywiołowością pracy przy telewizyjnym show, która w każdym kraju taka sama. Telewizja rządzi się swoimi prawami nie zważając na granice państwowe czy kulturowe. Więc młyn, chyżość, żywotność, dynamika studia telewizyjnego przełamują skutecznie powolność dialogów czyniąc książkę potoczystą i lekką w czytaniu. Po trzeciej nadal polecam.


Jan Costin Wagner
"Zima lwów"
(Im Winter der Löwen)
rok wydania: 2008
wydanie polskie: 2011

"kakaja u was krasnaja roża"



"Już po raz pierwszy, wnet po ślubie, jadąc przez Moskwę pani Barykowa (Jadwiga z Dąbrowskich) wsławiła się była pośród polonii rosyjskiej rozmową z  j a m s z c z y k i e m. Gdy bowiem powóz, w którym siedziała, trząsł niemiłosiernie na wybojach m o s t o w e j, strofowała k u c z e r a siedzącego na koźle, obrzędowo i poniekąd urzędowo wypchanego sowicie we wszystkich kierunkach: - "Co to tutaj u was takie płoche bruki!" Powtarzała tę wymówkę raz, drugi i trzeci, w miarę zniecierpliwienia, aż do chwili katastrofy. Woźnica oglądał się na nią kilkakroć z oburzeniem, a gdy jeszcze raz powtórzyła okrzyk uskarżający się na "płoche bruki", zatrzymał swego siwka i wrzasnął:
       - Da czto wy, barynia, w samom diele k moim briukam pristali! Płochije briuki, da płochije briuki! Isz babu! Płochije briuki, tak płochije, a tiebie, baba, czto za dieło!
       Kiedy indziej, już jako małżonka dobrze sytuowanego urzędnika, pragnąc przyczynić się w miarę możności do powodzenia i awansów męża, zaszkodziła mu znamiennie swą niedostateczną znajomością arkanów mowy rosyjskiej. Było to na balu publicznym w mieście gubernialnym pod Uralem. Bal ów zaszczycił swą obecnością miejscowy gubernator oraz jego dorastająca córka. Pani Barykowa po przetańczeniu walca miała szczęście znaleźć przypadkiem miejsce obok córki gubernatora, zapragnęła zawiązać miłą rozmowę z dziedziczką poduralskiej potęgi. Zapragnęła skorzystać z chwili i coś zrobić dla męża przez pozyskanie przychylności córki gubernatora. Nie wiedziała, od czego zacząć rozmowę, wahała się i gubiła w niepokoju, co by tu powiedzieć... Wreszcie znalazła! Widząc śliczną różę przypiętą do stanika uroczej gubernatorówny, pani Barykowa z zachwytem, rozpływając się w uniesieniu, tonąc w uśmiechach uwielbienia, wyrzekła:
       - Ach, kakaja u was krasnaja roża!
       Jakież było jej zdumienie, ba! przerażenie, gdy dziewczę gubernatorskie omdlewająco-bolesnym dyszkantem poczęło wołać w kierunku ojca:
       - Papieńka! Papieńka! Mienia zdieś obiżajut!
       Skądże pani Jadwiga (z Dąbrowskich) mogła wiedzieć, że polska róża to nie roża, tak, zdawało się, z brzmienia podobna!"


Stefan Żeromski - "Przedwiośnie", Czytelnik 1984, str. 8-9

Stefan Żeromski (14 października 1864 - 20 listopada 1925)


============================================================

jamszczyk - (ros.) woźnica
mostowaja - (ros.) bruk, jezdnia
kuczer - (z niemieckiego) woźnica
briuki - (ros.) spodnie
roża - (ros.) gęba, morda, pysk, facjata