Ale się ostatnio porobiło, tak zupełnie samo.
Zaczęło się od tego, że jakoś kiepski humor razu pewnego miałam, w pracy siedziałam, telefon zadzwonił i okazało się, że mam jechać do Gdańska. No i humor lepszy od razu się zrobił. Potem wyszło, że nie Gdańsk a Poznań. Trudno się mówi i jedzie się do Poznania.
Ukasz na szczęście pojechał na Mazury, potem w Tatry, pozaliczał kilka dwutysięczników, między innymi Czerwone Wierchy i Granaty i mam nadzieję, że pokochał moje wieczne i od zawsze i na zawsze ukochane GÓRY....
Poznań okazał się być całkiem przyjaźnie do mnie nastawiony po kilkunastu latach od porzucenia go, co przejawiało się zarówno w postawie ludzi, jak i jawieniu się "przedmiotów" wszelkich dużych i małych, takich jak budynki, ulice, skrzynki na listy czy tramwaje. Po prostu było mi tam dobrze, co mnie właściwie zdziwiło. Pod koniec pierwszego tygodnia okazało się, że pobędę tam dłużej nieco, co już z zadowoleniem przyjęłam. Po drugim tygodniu okazało się, że zostałam oddelegowana na urlop :) No i dobrze, bo tak sama z siebie do Bożego Narodzenia pewnie nie wpadłabym na to, żeby wziąć wolne dni w ilości dłuższej niż jeden dzień....
Sytuacja ułożyła się idealnie, bo akurat wtedy "Dużuś" zaczął wymiękać z lekka na tych dwutysięcznikach, nie kondycyjnie, ale trochę miał za dużo na jeden raz, i musiałam po niego pojechać. I znów się tak złożyło, że wtedy akurat rodzina jechała autem, z Poznania, dokładnie tam, gdzie mój Dużuś. Okazało się, że to Słowacja. Gór nie widziałam, bo jechaliśmy nocą. Gdzie jestem, zobaczyłam dopiero rano, ale to też nie dokładnie, bo wszystko tonęło w oparach mgieł..... Wtedy to właśnie postanowiliśmy zwiedzić jaskinię, ale Słowacy w poniedziałki nie chcą zarabiać na turystach, nie wiedzieć czemu. Moje nadzieje na pobuszowanie po podziemnych zakamarkach musiałam złożyć w kosteczkę i schować do kieszonki, niczym chusteczkę do nosa.... Zamiast w jaskini wylądowaliśmy na kolejce na słowacki dwutysięcznik Chopok.
Pierwszy raz, nie licząc Kasprowego, jechałam takim dziwnym ustrojstwem aż tak wysoko... Nawet nie pamiętam czy się bałam, tak było zimno.... Na samej górze okazało się, że jesteśmy dopiero na wysokości 1800 z groszami i do szczytu jeszcze troszkę trzeba po kamionkach w górę popomykać, we mgle, zimno i wietrznie. A ludzie w sandałkach i krótkich spodenkach, zdarzały się, jak zwykle, panie w klapeczkach i małe dziewczynki w letnich sukieneczkach z gołymi nóżkami...... Jakieś pół godziny pieszkom w górę to już było za dużo dla nieprzygotowanych. W czasie odwrotu myśleliśmy o kubku gorącej czekolady...
Następnym pomysłem było wykąpanie się w ciepłym basenie, wybór padł na kompleks w Besenowej. Najfajniejsze były tam sauny, jedna za drugą, każda inna, była tez tradycyjna sauna FIŃSKA. Nie przypuszczałam, że można tyle czasu przesiedzieć w saunie, łącznie chyba z godzinę spędziłam w kabinach, oczywiście przeplatając wejścia chłodnym prysznicem i wypijając litry wód źródlanych bezpośrednio lecących z kraników w ścianach. Następnego dnia byłam już w Zakopanem, przez kilka godzin zaledwie, a wieczorkiem w domeczku, jak dobrze :))) Jak to miło po takiej włóczędze przespać wreszcie noc we własnym łóżku.
Dużuś wybył znowu, tym razem do Dziadka, ja jeszcze raz do Poznania. W końcu trzeba było się z Poznaniem pożegnać, co w miłym nastroju oraz uroczym towarzystwie czyniłam do 4 rano.... Ale to już poza mną, impreza odespana, moja osoba do dom wróciła. Ale że ruch i przemieszczanie wchodzi w krew, to dziś znów wyjeżdżam, i za tydzień też, i za dwa też..... Jeden z tych wyjazdów ma być w kasku motocyklowym, o ile pogoda pozwoli. Mam nadzieję, że będę się dobrze bawiła, czego i Wam Wszystkim Czytającym życzę:))
zdjęcie by xbw
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz