.

De omnibus dubitandum est. Tempora mutantur et nos mutamur in illis. Homo sum: humani nil a me alienum puto. Manifesta non eget probatione. Non scholae, sed vitae discimus. Non omnia possumus omnes. Nulla dies sine linea. Nil desperandum. Sapere aude. Nolite timere. Miser, qui numquam miser. Omne ignotum pro magnifico. Cura te ipsum. Si vis pacem para bellum. Concordia res parvae crescunt, discordia vel maximae dilabuntur. Vanitas vanitatum et omnia vanitas. Per scientiam ad salutem aegroti.

kaleką matematyką obliczamy swoją wartość (Emily Dickinson)

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą koncert. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą koncert. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 10 listopada 2014

"Requiem ludowe" - premiera


Naprawdę bardzo dziwnym trafem, bez cienia premedytacji, znalazłam się wczoraj w Studiu Koncertowym Polskiego Radia im. Witolda Lutosławskiego. Znajoma gdzieś szybko w biegu namawiała, żebym koniecznie przyszła, że Strug i coś niesamowitego. Wyczytałam potem, że nie będzie to recytacja wierszy poety Andrzeja, ale występ pieśniarza Adama Struga. Ponieważ blisko mam i lubię sobie do S-1 pojechać nawet bez powodu, byle pobyć, pospacerować w okolicy (są takie miejsca ze specjalną niecodzienną atmosferą), wpadłam powiedzieć znajomej "cześć" i życzyć miłego koncertu. W planach miałam zakończenie WJFF. Ale niestety ;) Dobra kobieta miała dla mnie bilet gdzieś wydzwoniony i z założenia do oddania komuś. I daję słowo, bilet się nie zmarnował. Koncert wchłonęłam na wszystkie możliwe sposoby. Dziś sobie odtwarzam w głowie, co prawda nie dźwięki wygrywane przez Kwadrofonik, ale te śpiewane przez Adama Struga lekko zawodzącym głosem, jak dusza z zaświatów. Koncert był całością bez przerw, cyklem dotyczącym śmierci, odchodzenia. Takie głosy zza grobu, przejmujące. Wokal niespotykany. Sala wypełniona po brzegi.

Kwadrofonik to Emilia Sitarz, Bartek Wąsik, oboje grający na fortepianach oraz Magdalena Kordylasińska, i Miłosz Pękala grający na instrumentach perkusyjnych.

Na FB znalazłam opis tego wydarzenia:
Requiem Ludowe (...) - najnowszy projekt zespołu Kwadrofonik inspirowany muzyką tradycyjną, do którego kwartet zaprosił znawcę tematu, śpiewaka - Adama Struga. Tym razem kwartet mierzy się z polską ludową muzyką żałobną, odnajdując w niej pierwiastek śmierci zawarty w melodiach i słowach pieśni towarzyszących ludowi w chwilach ostatecznych. Dzięki wyjątkowemu instrumentarium i interpretacjom Kwadrofonik i Adam Strug tworzą opowieść o odchodzeniu, i o tym, co może nas spotkać „po tamtej stronie”.

poniedziałek, 27 października 2014

wspomnienie weekendu


zdjęcie: EllaDu

Na cmentarzu pełno wyłuskanych skorup orzechów włoskich. Na drzewach rzesze łupieżców (nie, nie układam dyktanda). Rozlega się "kra..., kra..., kra...". Perswaduję im, choć pojęcia nie mam czy słuchają. Nie wiem, kruki, wrony, gawrony? Cwane bestie, w każdym razie. Odsyłam na pobliski parking, niezbyt uczęszczany, żeby tam sobie te orzechy rozłupywały.

W RDK-u koncert, recital fortepianowy, na instrumencie Yamaha nówka sztuka zagra Paweł Wakarecy. "Karnawał" Roberta Schumanna, zadedykowany przez kompozytora Karolowi Lipińskiemu. Schumann, pianista z trwałą kontuzją czwartego palca prawej ręki. Po przerwie Chopin: nokturn, mazurki, polonez i moje ukochane Lento con gran espressione cis-moll. Dwa bisy! Całość pięknie zagrana, starannie, precyzyjnie. Cudo. Szkoda, że instrument właśnie taki, a nie inny, no trudno. Po koncercie myk na górę porozmawiać z artystą, dwa słowa. Ktoś mi mówi cześć, a ja z głupią miną, nie poznaję, kto. Przedstawia się i już kojarzę, ze szkoły przecież i spoza szkoły. Kopę lat...

Nad rzeką (rzeczułką - powtarzam, to nie jest dyktando) nowa ścieżka rowerowa, obok "Cegielni" start, obok "Mleczarni" meta. Latarenki, ławeczki, starutkie strzeliste lub wdzięcznie pochylone drzewa, jak w jakimś uzdrowisku się czuję, a nie na starych śmieciach zjechanych przez lata na rowerze, wtedy jeszcze po wertepach i ścieżynkach. Kilometrów w nogach mnóstwo wiele. Ale tak ciepło, takie słońce niesamowite, do tego dzień o godzinę dłuższy, krzaczory nadrzeczne, jakieś zielska, zarośla, zapachy wymieszane. I herbatka z termosu :) Rewelacja. Więcej takich weekendów poproszę. Z góry dziękuję.

Jeszcze raz zapewniam, że to nie dyktando. Nagromadzenie wyrazów o trudnej pisowni jest całkowicie przypadkowe.

zdjęcie: xbw

piątek, 29 marca 2013

"Metamorfozy"





Sms od koleżanki, nie melomanki, ale pracuję nad tym, włącz Kulturę, leci na żywo wielkanocny festiwal beethovenowski. Włączam Kulturę, no coś tam leci z Filharmonii Narodowej. Słucham jednym uchem Brahmsa, ale jakoś nie mogę przestać i wrócić do lektury dość głupawej książki, którą czytam przez przypadek i chyba przez pomyłkę. Zaczyna się kolejny utwór, drugi koncert skrzypcowy "Metamorfozy" Krzysztofa Pendereckiego, na skrzypcach młody jeszcze, niezbyt znany Jarosław Nadrzycki. Orkiestra z Lipska, MDR, dyryguje Estończyk Kristjan Järvi, brat słynnego Paavo. Nie lubię skrzypiec, nie słucham muzyki współczesnej, nie przepadam za Pendereckim. Ale od "Metamorfoz" nie mogę się oderwać, młody skrzypek snuje spod smyczka takie piękno, że podążam jak w transie, w obłoku dziwnych dźwięków wydawanych przez instrumenty muzyków ze sceny. Summa summarum - zaczarowali mnie.

Penderecki skomponował "Metamorfozy" w 1995 roku dla Sophie Anne Mutter. Może dlatego tak chętnie wysłuchałam, bo akurat Sophie Anne Mutter bardzo lubię, wyjątek. Wykazuję się dosyć słaba tolerancją jeśli chodzi o skrzypce, stanowczo wolę fortepian. Kiedyś słuchałam romantyków rosyjskich, potem Mozarta, jeszcze później Rachmaninowa, po nim Chopina. Muzykę współczesną zawsze uważałam za skrajne szaleństwo żywcem wyjęte z głowy obłąkanego melomana, narastający niepokój  nie do wytrzymania. Przy "Metamorfozach" przełamałam się jak Lewandowski w meczu z San Marino. Zaczynam iść szerokim pasmem obejmującym powoluteńku muzykę dwudziestego wieku. A najważniejsze pozostaje wykonanie.

Kristjanowi opadała ciągle grzywka (zaleta transmisji tv, w sali koncertowej widać tylko plecy dyrygenta), poprawiał ją sobie co chwilę, a ja cała w strachu, że ktoś z orkiestry niewłaściwie zrozumie gest i zafałszuje.





niedziela, 2 września 2012

bunt na koncercie


Kiedy tylko mogę, staram się wyciągać w niedziele znajomych, kogo się da, do Łazienek, na Chopina. Dziś nie udało mi się, więc wybrałam się sama, a w dzikim tłumie po koncercie natknęłam się na Ewę, koleżankę "od Daniila" :)

Dziś grała Karolina Nadolska, z którą zetknęłam się przelotnie na zeszłorocznym festiwalu w Dusznikach. Brała udział w Nokturnie, wystąpiła z dwoma utworami Paderewskiego. Nie było fajnie na tym nocnym koncercie wg moich kryteriów fajności, Karolina pojawiła się gdzieś pomiędzy sławami i kolejnymi lampkami wina, jak kropeczka na bogatym wzorze, nie lubię takich miksów. Nie zarejestrowałam więc jej występu w ogóle.

Ale dziś było monotematycznie a i występ solowy, tylko sama Karolina hen za wodą. Bo od jakiegoś czasu trwa remont okolic pomnika Chopina i koncerty odbywają się "na wodzie", w Amfiteatrze na wyspie. Po zapowiedzi szczegółowej występu zapadła cisza niemal idealna, słychać było tylko szum fontanny, Karolina zasiadła do fortepianu i - zakwakała kaczusia, na całe swoje kacze gardziołko. Ale potem już był piękny, zagrany z namaszczeniem Walc Es-dur op. 18, nokturn i mazurki. Potem dwie pieśni oraz Andante spianato i Wielki Polonez. Grała nie za szybko, nie kładła nacisku na wirtuozerię, ale na przekaż, co udawało się momentami znakomicie, duch Chopina unosił się i kiwał głową z aprobatą. Jeśli będziecie mieli okazję posłuchać kiedyś Karoliny Nadolskiej to skorzystajcie, nie będzie to czas stracony. Szkoda, że podłoże twarde i bezoparciowe, dłużej niż godzinę byłoby trudno wytrzymać, nawet przy tak pięknie brzmiącym Fryderyku...

Rozpieszczona ze mnie niunia, sofy puchowej się mnie zachciewa.

Nie mnie, tylko mojemu szkieletowi, znaczy się, kręgosłupowi z przyległościami, to on się buntował, nie ja!

Czego i Wam życzę. No, licznych koncertów chopinowskich w okolicy, nie buntu kręgosłupa.

sobota, 1 września 2012

finałowy zgrzyt :(


Wczoraj.
Agnieszka mnie wyciągnęła na finał festiwalu "Chopin i jego Europa" (ChijE), inaczej oglądałabym mecz Chelsea Londyn - Atletico Madryt. Ale wdzięczna jestem ogromnie, zebrałam bagaż niezwykłych doświadczeń. Cudnie się zaczęło. Debussy i La mer, Sinfonia Varsovia i Jerzy Maksymiuk w formie. Orkiestra przepięknie zagrała, każdy dźwięk bajkowy, czułam się wciągana w inną rzeczywistość jak w w wir, bez możliwości wydostania się. Finał może i był głośny, ale nie ogłuszający, choć siedziałam pod samym podium dla orkiestry, coś pięknego i energetyzującego, prawie tak, jak rzeczywisty pobyt na morzu/nad morzem. "Spod ziemi" wynurzył się fortepian i Dmitri Alexeev, zwycięzca konkursu w Leeds z 1975 roku, wykonał koncert fortepianowy D-dur Ravela na lewą rękę. Mówi się, że w dwóch tkwi siła i moc trzech, zgadzam się z tym. Uważam też, że odwrotnie, dwóch podzielonych na pół jest osłabionych do 1/3 mocy, i widzę przełożenie tego zjawiska na grę jedną ręką na fortepianie. Skutkiem takiej gry jest pozbawienie co najmniej 2/3 wartości utworu. (No jeszcze jakaś krótka forma ewentualnie ok, ale koncert fortepianowy?) Osoby posiadające obie dłonie nie powinny wykonywać utworów na jedną rękę, howg. No ale skoro już, to to co "nam dano" czyli skromną jednoręczną "kolacyjkę", bo nie ucztę, oceniam pozytywnie, jak na pierwsze usłyszenie zupełnie nieznanego wykonawcy. Ciężko słuchać kogokolwiek, po jeszcze w uszach brzmiących dźwiękach Trifonova na żywo, ta jego precyzja i staranność tak zawyżyły mój próg odbioru, że to aż uciążliwe, ale nie narzekam ;) Więc troszeczkę na tego Ravela pokręciłam nosem, gdybym tak wiedziała co mnie czeka po przerwie.. Bardzo ciekawa Walentyny, ze sporymi oczekiwaniami brzmienia jej interpretacji na żywo, życzliwie nastawiona trwałam wyczekująco. Sinfonia Varsovia zaczęła e-molla cudownie, jak z płyty, ale nic w tym dziwnego, jaka orkiestra miałaby grać najpiękniej koncerty Chopina, jak nie nasza? Rozmarzyłam się, wzniosłam się, zniknęłam z rzeczywistego wymiaru ale szybciutko już pierwsze dźwięki Lisicy wywołały otrzeźwienie i zaniepokojenie. Co jest? No, może to trema. Ale nie była to, niestety, trema. Kobieto, czy Ty nie wiesz, gdzie grasz? W jakim kraju jesteś? To POLSKA, e-moll to świętość niemal, tu dopiero co był rok chopinowski, konkurs chopinowski, co chwilę ktoś gra ten koncert na profesjonalnym poziomie w sposób albo idealny albo bliski ideału, może z kilkoma niewielkimi wpadkami. A Walentyna zagrała biegle, owszem, ale tak, jakby to była jej pierwsza lekcja przy nauczycielu, wymagająca doszlifowania kilkumiesięcznego pod czujnym uchem jeszcze. Brzmiało, jakby SAMA się z nut nauczyła. Koncert był odbębniony, ODPLUMKANY, a gdzie bel canto, ja się pytam?! To był przykład, jak absolutnie nie powinno się grać. Nutki były chyba dodawane, choć tu może się mylę, nie znam się. Nutki były klepane jak leci, byle szybko. Nie zdążyły wybrzmieć, nie mówiąc już o ich jakimś dopieszczeniu, różnicowaniu. Najgorsze dopiero miało nadejść, Walentyna się posypała. Zupełnie straciła głowę i kontrolę, próbowała cichutko improwizować, odnaleźć rytm i właściwe klawisze, naciskać cokolwiek, byleby współbrzmiało z orkiestrą. Orkiestra z pokerową miną grała, ale ile można, minutę, dwie, a Lisica w lesie. W końcu i orkiestra zgłupiała i zbiorowo łypnęła na dyrygenta, "czy ja mam grać?" Na szczęście nadszedł dobry muzyczny moment na "restart" i od pewnego momentu "chycili" wszyscy wespół i kontynuowali już "spójnie", co nie znaczy, że już było ok. Walentyna się trochę więcej myliła, niestety do tych wszystkich mankamentów jeszcze fałszowała. Drżałam o Larghetto, ale przeszło w miarę bezboleśnie, ale czaru na nikogo chyba nie rzuciła. Powiedzmy, że dało się słuchać bez wbijania paznokci w fotel. Czekałam na finał przygotowana, że znów nastąpią ciche chwile przy fortepianie. Ale już do końca paluszki biegały szybciutko i sprawnie, niemniej po łebkach, byle nacisnąć klawisz (z fałszami i pomyłkami oczywiście), ale to przecież nie o to chodzi ani w Chopinie, ani w ogóle w muzyce. Orkiestra grała profesjonalnie, widać było, że muzycy dawali z siebie 200%, jakby starali się jakoś pokryć deficyty, wyrównać, zadośćuczynić, zwłasza w momentach kiedy grali sami (zgodnie z partyturą). Solistka - katastrofa. Żenada. Na jarmark z takim graniem, nie na finał prestiżowego festiwalu. Na YT i tylko tam. Chyba, że ktoś weźmie Lisicę na warsztat i poduczy. Potencjał ma ogromny, tylko czy jej "manierę" da się jeszcze w ogóle "wykarczować"? Ach, jeszcze bisy. Ave Maria było jakoś tak bardzo nie na miejscu. Z jakimś takim weselnym "zaciąganiem". La Campanella, podobnie jak finał koncertu, odegrana sprawnie technicznie ale na zasadzie szybkiego odbębnienia, z pomyłkami, zgrzytami, fałszami. Otworzono z charakterystycznym stukaniem drzwi wyjściowe z sali, ale brawa były (ja je biłam dla orkiestry, która wciąż na scenie) i Walentyna wyszła na trzeci bis, niestety chopinowski. To chyba wtedy zapałałam największą sympatią dla Julianny, tak bardzo chciałabym przynajmniej jej teraz posłuchać, zatęskniłam za jej starannością, precyzją, dokładnością, pielęgnowaną grą, sprawnością za którą stoi profesjonalne zaplecze. Na bisowany nokturn już stuliłam uszy, były jakieś momenty warte wysłuchania, ale ja już byłam tak zła i wkurzona, no i przy okazji śpiąca, że już chciałam się wydostać z tej sali tortur. Przypomniałam sobie, że nie wolno mi się denerwować, bo i po co, noc taka piękna, jeszcze ciepła, spacer przed snem dobrze zrobi każdemu. Nie jestem złośliwa, jestem obiektywna. Z pewnością jako człowiek Walentyna jest uroczą istotą, ale nie jest profesjonalnym muzykiem, powinna iść do szkoły i uczyć się długo i namiętnie.

Tak się jeszcze zastanawiam, jak wyglądała próba z orkiestrą przed koncertem, czy była jakaś zapowiedź katastrofy?


Na stronie NIFC Walentyna nie ma nawet notki biograficznej w języku polskim. Chyba ktoś się za bardzo z czymś pospieszył. A nawet nie ktoś, ale wielu.


środa, 29 sierpnia 2012

Przeniknięta


Próbuję żyć dniem dzisiejszym, ale nie wychodzi. Nic dziwnego, byłam wczoraj na koncercie Daniila Trifonova, wspomnienie wzięło mnie całkowicie w posiadanie i tkwię jeszcze w studiu koncertowym prawie całą sobą. Po zeszłorocznych szaleństwach, a rozbijałam się na prawo i lewo po filharmoniach i salach koncertowych, w tym roku Baba Jaga zakrzywionym paluszyskiem kiwa, że nie, basta. Postanowiłam odpuścić więc całkowicie tegoroczny festiwal "Chopin i jego Europa", omijać z daleka, by nie żałować. Aż tu nagle spada mi z nieba Katsaris, Valentina (będzie pojutrze), no i wczoraj Daniil. Poszłam właściwie tylko spotkać się ze znajomymi przed salą koncertową, nie mając biletu ani nadziei na wejście. Grzecznie jednak, co mi szkodzi, ustawiłam się w kolejce po wejściówki. Koncert miał rozpocząć się lada moment, nadal nie było wiadomo czy w ogóle wejściówki będą, ludzi masa, mnóstwo wiele. Nagle zostałam wyrwana z kolejki, dostałam bilet do ręki i znalazłam się oniemiała w środku, jak dokładnie, sama nie wiem, zadziałał los i przeznaczenie ;) W każdym razie - OGROMNE DZIĘKI! Przycupnęłam sobie tuż przy fortepianie, bo przecież lubię także widzieć. Zaczęło się. Wszedł Daniil z młodzieńczą (zabawną!) powagą na twarzy i zaczął III Sonatę Scriabina. Każda nutka starannie wyartykułowana, każda jedna trafiała do mnie jak w dziesiątkę, jakby istniała tylko i właśnie dla mnie. Nigdy wcześniej, a byłam już na sześciu koncertach Trifonova i niezliczonej ilości innych wykonawców, nie doznałam tego uczucia. To było jak "wstrzelenie się" statku kosmicznego w korytarz wtargnięcia, pod precyzyjnie określonym kątem, w warstwę atmosfery, jedynym możliwym, by nie spłonąć. Dźwięki docierały do mnie jak nigdy wcześniej. Czy już zawsze mam się spodziewać, że każdy kolejny koncert będzie zupełnie niezwykłym i nowym przeżyciem, coraz wyższym stopniem wtajemniczenia? Wcześniej słuchałam Scriabina po macoszemu, nadal go dobrze nie rozumiem, ale WIEM, że Trifonov mi go w końcu całkowicie przetłumaczy, jako że należy, obok Chopina, do jego ulubionych kompozytorów. Wczoraj, mimo że siedziałam tuż przed podniesioną klapą fortepianu, a artysta nie żałował "strun", byłam trochę zmęczona, no i zaczynała boleć mnie głowa, to ten Scriabin poprzez Trifonova objawił mi się dzikim nierozpoznanym pięknem, którego rejon będę eksplorowała nieustająco. Oprócz "bombardowań" były w sonacie tak piękne momenty, że z pewnością wkrótce zaczną odtwarzać się w mojej głowie w najmniej oczekiwanych momentach, na przykład podczas zmywania :) 

Następny był Medtner i Skazki, już mi znane i ogromnie lubiane. Nimfy siedziały przy źródełku, woda pluskała i bajkowe ciepełko grzało i jasność otaczała, mimo panującego w studiu półmroku. Zmiana nastroju, ale w sumie nie tak wielka. Ognisty ptak Strawińskiego był porywający, podrywający, nadal każda nutka staranna i przepiękna, żadnej bylejakości w graniu, żadnych omyłek i wpadek. Po gorących brawach przerwa na ochłonięcie i przestudzenie emocji oraz przesiadkę kilka rzędów wyżej. Trochę żałowałam, że nie będę już tak dobrze widziała, ale niepotrzebnie. Z góry miałam widok na DŁONIE, no i dźwięk idealny. Dopiero co rozpracowywany przez Trifonova Debussy i Images (zeszyt I) wyszemrany idealnie. I najważniejszy moment dla "zarażonych" po ostatnim konkursie chopinowskim, Etiudy op. 25. choć słyszałam je już wcześniej, na żywo, w transmisjach, odtworzeniach idących w dziesiątki, to i tak mnie ścięło z nóg. Za to chyba Polacy tak uwielbiają Trifonova, za ten sposób wyrażania Chopina, taki nierosyjski, taki bardzo "nasz". Młody pianista najwyraźniej rośnie i dojrzewa muzycznie, gra te etiudy wciąż lepiej i lepiej. Jeszcze nie słyszę tej "harmonii" unoszącej się w powietrzu przy odegraniu całego cyklu, jak wtedy kiedy gra na przykład Geniusas, ale i ta pewnego dnia zawiśnie nad fortepianem Daniila. W każdym razie musiałam sobie założyć uprząż na emocje i z całej siły trzęsącymi się dłońmi ściskać cugle. I ciągle mrugałam, by "wycieraczki" zgarniały mżawkę, aby wyostrzyć widok na te niezwykłe dłonie, czyli to co stanowczo najpiękniejsze w Trifonovie ;) Przygwożdżona etiudami, także tymi trzema z op. 10 na bis (w trzeciej "najpiękniejszy motyw muzyczny Chopina") poderwałam się na nogi po transkrypcji Uwertury Straussa do Zemsty nietoperza (dłonie tylko śmigały, wzrok nie nadążał z rejestrowaniem wszystkich uderzeń w klawisze), podobnie jak reszta sali. Na stojąco, potężnymi oklaskami publiczność pożegnała Młodego, do nieuniknionego następnego razu. Jeszcze tylko balszoje spasiba, już bez awtografu - Daniil chyba powoli przestał rejestrować z kim i o czym rozmawia, tak wielkie było zamieszanie wokół jego osoby :)

I pojechałyśmy z Joanną i Agnieszką na kawę, postawiono przede mną herbatę z cytryną i sokiem malinowym, idealną na po-koncercie-Daniila. Dopiero przy tym napoju zaczęłam odczuwać, wraz z chłodem wieczornym realność świata wokół stolika pod parasolem na Rakowieckiej. Emocje, opadając, porządkowały się, wrażenia docierały do świadomości. Trochę później w domu wysłuchałam jeszcze najnowszego wywiadu Trifonova. Już wkrótce w jego wykonaniu preludia Chopina, II koncert fortepianowy Prokofiewa ! :) :) i III koncert fortepianowy - Ta Dam - Rachmaninowa. Ta chwila musiała nadejść. I tylko kwestią czasu pozostaje, kiedy wysłucham tej niesamowitości na żywo. Mam nadzieję, że będzie w pobliżu sali koncertowej karetka.

Czego i Wam życzę.
To znaczy tak intensywnego przeżywania muzyki, nie karetki! :)

czwartek, 23 sierpnia 2012

pokoncertowe wspomnienia


Cyprien Katsaris to ulubiony wykonawca "znajomego z sieci" :). Nie wybierałam się na koncert, choć chciałam, na zasadzie: "En la vida no hay tiempo (y dinero) para todo"*. Chciałoby się między innymi polecieć na księżyc albo przynajmniej w kosmos, no choć samolotem, balonem. Chciałoby się przeczytać wiele książek, obejrzeć setki filmów, wysłuchać tego całego istniejącego ogromu muzyki, no i być na wielu koncertach. Zaproszenie na koncert Cypriena Katsarisa spadło nagle z nieba, dziękuję! :) Nawet nie zdążyłam przeczytać programu.

Maestro grę rozpoczął "od siebie", tzn. chyba od własnych kompozycji, sądząc po programie, z którym zapoznałam się PO koncercie. Pierwsza połowa to było nieustające szemranie, plumkanie, ptasi świergot, trele i ogólnie wiele radości. Sielanka, może dwa czy trzy razy przerwana głośniejszymi momentami. Miałam więc pasmo muzyczne "anonimowe", nie wiedziałam kto skomponował i było mi z tym nadzwyczaj dobrze, Wszystko było jakby jedną kompozycją. Niezwykła artykulacja dźwięku przede wszystkim, coś wspaniałego. Słyszałam cymbały! Maestro był przesympatyczny, od czasu do czasu zagadywał publiczność, a to, że gorąco, że klimatyzacja nie za dobrze działa, a to, że nie podobało mu się jak on sam zagrał. Przecierał czoło chusteczką, przekładał stosy nut i troszkę chyba robił specjalny show, jego zachowanie było lekko zabawne ale w sposób kontrolowany, uroczy. Budziło sympatię i uśmiech, przybliżało artystę i publikę. Wszyscy chyba bez wyjątku siedzieli w dobrych humorach, muzyka płynęła harmonijnie, bez szarpania, bez "zgrzytu" (co nie jest takie oczywiste, nawet w przypadku znanych artystów). Aż może ciut za monotonnie się zrobiło, zresztą, co kto lubi. Po przerwie Chopin. I trochę zdziwienia i odmienności od tego co "wgrane" w nasze polskie głowy. Większość przepięknie "wygrana", ale były też jakby obszary muzyki "martwe", zapomniane, pominięte, ograniczały się do kilku nutek od czasu do czasu, ale mnie to trochę "raziło". Largetto koncertowe z drugiego koncertu f-moll wyrwane z kontekstu i bez orkiestry trochę mnie zszokowało, ale było tak piękne, że nawet zagrane nieco odmiennie od moich oczekiwań zachwyciło. II koncert fortepianowy Liszta bez orkiestry zupełnie mnie zdezorientował, choć jeden ze środkowych momentów zagrany został wzorcowo, usłyszałam idealną harmonię i idealne piękno. No i po takiej potężnej dawce szemraninki ten Liszt zupełnie mi nie pasował. Jakkolwiek zagrany był ciekawie i bardzo dobrze, to jednak z takim graniem muszę się oswoić, stopniowo wysłuchać kilka razy, co w warunkach "live" jest nierealne, no, chyba, że zawrę kiedyś bliższą znajomość z jakimś "fortepianistą". 

Po koncercie artysta wyszedł do publiczności, by pogawędzić, pouśmiechać się, złożyć autografy. Przed wejściem do sali koncertowej jest takie stoisko z płytami i książkami, właśnie za nim stanął maestro, bardzo właściwie, bo trochę nieprzyjemnie w byle jakim wąskim korytarzu za sceną, oby zwyczaj się utrwalił!

* W życiu nie ma czasu (i pieniędzy) na wszystko"

niedziela, 19 sierpnia 2012

po recitalu






zdjęcie: xbw

Och, jak ja bardzo lubię fortepianowe recitale. Kiedy w jakimś studiu koncertowym stoi na środku wielkiej sceny fortepian z podniesioną klapą, przy klawiaturze siedzi artysta i szemrze sobie a muzom, nie dekoncentrując się cichutką jak myszy pod miotłą publicznością, Chopina, Schuberta, Griega. Coś nieprawdopodobnie przyjemnego. Dziś na festiwalu Chopin i jego Europa grał Cyprien Katsaris, a ja sobie cichuteńko siedziałam na wysokościach i słuchałam w zadowoleniu. Nie wpadałam w ekstazę, w euforię ani nic na kształt. Było miło, dobrze, sympatycznie, nie było fałszów, zgrzytów. Harmonia. Spokój. Wszystko było na swoim miejscu.

A na koncercie w Studiu im. Witolda Lutosławskiego znalazłam się przez kompletny przypadek, w sposób niezamierzony. Jednak los potrafi skierować tam, gdzie człowiek chce, ale myśli, że nie może.


niedziela, 8 lipca 2012

Chopin w Łazienkach


Dawno na koncercie nie byłam. Nie mam wyboru, od czasu do czasu muszę. Dziś przyciągnęło mnie do Łazienek. Paweł Wakarecy grał "pod Chopinem", piękny dźwięk fortepianu Kawai i doskonała gra tego młodego pianisty. W sumie "stary znajomy", w zeszłym roku byłam na jego koncercie w Pałacu na Wodzie, potem w Dusznikach, miałam sposobność kilka razy zamienić z nim parę słów, także w niepokoncertowych warunkach. Bardzo sympatyczny człowiek. Jeśli będziecie mieli okazję być na jego koncercie, to nie ma miejsca na rozważania, iść czy nie. Na żywo brzmi rewelacyjnie. Byłam obojętna i niezdecydowana po ostatnim konkursie chopinowskim, ale po pierwszym wysłuchaniu bezpośrednim zostałam gorącą wielbicielką interpretacji Pawła Wakarecego. Wspaniale słuchało się dźwięków muzyki Chopina wydobywających się spod palców mistrza, między różami, w trakcie upalnego lata, na łonie natury, pośród szelestu liści, z wietrzykiem wiejącym w twarz. I myślałam sobie o zdjęciach pól i łąk robionych świtem przez pianistę. Tak, słychać te wyprawy w jego grze, w mazurkach na przykład.

Dziś w tym samym miejscu grała także Justyna Lechman, na zdjęciu poniżej. Także warto było posłuchać, choć już nie z aż takim zachwytem.


zdjęcie: xbw

niedziela, 27 maja 2012

Noc w Operze Kameralnej


Zachciało mi się Mozarta posłuchać. A wczoraj Noc Mozarta była, bezbiletowo, więc się wybrałam. Zawsze miło posłuchać ulubionych arii z Czarodziejskiego fletu, z Don Giovanniego. No w ogóle, że Wolfgang Amadeusz wielkim/największym kompozytorem był, nie ulega. Kibic we mnie nie puścił mnie wcześniej, bo meczyk w TV leciał, Polacy grali, no jak nie obejrzeć. Ale kiedy tylko sędzia odgwizdał koniec, wygrana ze Słowacją 1:0, pognałam w te pędy w stronę Placu Bankowego i Warszawskiej Opery Kameralnej. Kolejka była na kilka godzin stania, niemal pod Bankowy. Pokręciłam się trochę smętnie, czy kto znajomy nie stoi bliżej drzwi popatrzyłam. Wchłonęłam atmosferę, zerknęłam w górę na piękne drzewa obrastające skwerek przyoperowy i zamiast zebrać się do chałupy i obejrzeć X-Factora, no bo przecież nie Eurowizję, bo w tym roku nas nie stać na transmisję, to nabrałam ochoty i przegoniłam podszepty rozsądku. Ustawiłam się w kolejce, która w międzyczasie urosła o jakąś godzinkę-półtorej. Stało się dobrze. Ale o zachodzie słońca dopadło mnie rozdziewające ziewanie. Byłam dzielna jak druhna drużynowa i mimo bolącego kręgosłupa nawet nie jęknęłam. Nagroda przyszła wkrótce, jakiś miły pan podszedł do kolejki i rozdał nam kilka wejściówek na 22.50. Wkrótce moja kolejka dosięgnęła pobliża drzwi i otrzymała wystane upragnione wejściówki, tym razem na 23.25. Dwukrotnie pod rząd zasiadłam więc na sali by wysłuchać, raz z balkonu a raz z pierwszego rzędu fragmentów Wesela Figara i Cosi fan tutte. Rewelacja. Dzikie tłumy, na zewnątrz ale i w środku, mimo wejściówek ludzi było więcej niż miejsc. Atmosfera niezapomniana. Muzyka słodka i piękna, raj muzyczny. Szkoda, że nie miałam już siły zostać do końca, na Eine kleine Nachtmusik i Don Giovanniego, kolejka była już sensowna, Warszawiacy wymiękli, zostali najbardziej zagorzali i wytrzymali.

We wtorek, pojutrze, na Krakowskim Przedmieściu Requiem Mozarta, w środku dnia. Tego już chyba żadne Media nie przeoczą.

wtorek, 23 sierpnia 2011

o wykonawcach festiwalu, dzień ostatni


Marcin Koziak
Drugi kontakt na żywo z młodym pianistą, wcześniej w "Lutosławskim" słyszałam Marcina w I koncercie fortepianowym Liszta, grał świetnie, szkoda tylko, że krótko (koncert trwa 16 minut). Teraz miał być Chopin. Wystąpienie mnie nie porwało, Koziak grał czasami za delikatnie, do przesady, nawet w momentach wymagających zdecydowania. Zaczął od nokturnu i było dobrze, potem scherzo było zbyt delikatne, ballada w miarę i polonez As-dur, ten słynny, też nie najlepiej. Myślałam, byłam prawie pewna, że będzie ciekawiej, piękniej. Marcin zagrał ciekawostkę, "Preludium i Nokturn na lewą (tylko) rękę" Skriabina, słuchałam już wcześniej na YT, ale ta wersja koncertowa też była dziwna. Potem była fantazja Liszta na temat mozartowski, do której jakoś nie mogę się ciągle przekonać. Znowu te oczekiwania. Ale chłopak jest bardzo miły i sympatyczny, to absolutnie nie ulega wątpliwości. Może brak mu po prostu pewności siebie?



Paweł Wakarecy
Jakoś tak los mnie z nim dość często stykał ostatnio... Niedawno w Łazienkach Królewskich zagrał dwa polonezy, Chopina i Zarębskiego, siedziałam w drugim rzędzie zachwycona i po koncercie podeszłam porozmawiać chwilkę. Potem były Duszniki, po Marcinie spory kontrast, więcej witalności i energii, poweru :) Cykl Schumanna ciekawy, no i znowu, teraz już mój ulubiony, polonez Zarębskiego. Po koncercie znów można było zamienić słówko. A wieczorem się złożyło, że po raz kolejny sobie mogłam z finalistą KCh dłużej pogawędzić... Następnego dnia rano, kiedy wyjeżdżałam z festiwalowego miasteczka, wędrując z walizeczką w stronę przystanku, natknęłam się na pana Pawła, także z walizeczką :) Już po pierwszym wysłuchaniu na żywo gry Wakarecego odpłynęły jakiekolwiek wątpliwości, czy słuszny ten finał. On naprawdę jest bardzo dobrym i rozwijającym się pianistą. Słucham sobie akurat 2. koncertu Chopina, tego mniej popularnego f-molla, Paweł Wakarecy grał ten utwór w październiku na konkursie, a zapytany, dlaczego, nie jak wszyscy, e-moll, odpowiedział, "bo jest piękny". Doświadczam i przyznaję rację.


Daniil Trifonov
Najlepszy koncert Daniila ze wszystkich na których byłam osobą swoją, w sumie czterech. Chłopak się wyraźnie rozwija. Dostał ogłuszające brawa, najgłośniejsze z osiemnastu dusznikowych koncertów. Nie milkły długo, aż po piąty bis, Rachmanianę. Koncert Daniila nie był JAK spełnienie marzeń. BYŁ spełnieniem marzeń. Nikt nie pozostał zawiedziony, rozczarowany, chłopak dał z siebie sto procent, Campanella + Mefisto Walc to najlepsze utwory z koncertu, jeden po drugim powalały, masakrowały, wgniatały w fotele, nie było siły by wstać i wyjść na przerwę... To było big bara boom, fajerwerki w pozytywnym znaczeniu, ukoronowanie, wisienka na torcie tegorocznego festiwalu. Wszystkie utwory były bardzo "Daniłowe" grał je "po swojemu", jak czarodziej, który dotknął fortepianu i zaczarował go i od tej pory instrument wydaje tylko dźwięki według życzenia, zaczarowane i oczarowujące publiczność, czyste, perełkowe, szemrzące. Bo nawet wściekłe diabelskie momenty Mefisto też czarowały, publika była zahipnotyzowana, w transie. Campanella idealna, bezbłędna, porywająca, mam wrażenie, że tak dobrej wcześniej jeszcze nie zagrał. Daniil zadowolony, uśmiechnięty, szczęśliwy, kłaniający się co chwilę z ręką na sercu we wszystkich kierunkach, z charakterystycznym wyrazem twarzy, z mokrymi potarganymi włosami. I cały czas utrzymuje kontakt z publicznością. Po przerwie - mazurki zagrał cudnie jak zawsze, takie chopinowsko-daniłowe perełeczki. Etiudy zagrał po swojemu i nie wiem już czy wolę jego wykonanie czy Geniusasa. Boję się się etiud 10 i 12, zwłaszcza po diabelskim walczyku. Szczęście, że Prokofiewa nie wmanewrował do tego zestawu.

Dla mnie w Daniile fascynujące jest to, że on się tak błyskawicznie rozwija, rozszerza repertuar, dołącza ciągle nowych kompozytorów i kolejne nowe utwory w tempie błyskawicznym. Jak dobrze posłuchać w jego wykonaniu także Bacha, Beethovena, Schuberta, Schumanna. No i f-molla (to wkrótce). Poza tym - czekam na Rachmaninowa, nieustająco.




  



o wykonawcach festiwalu, dni kolejne


Leonora Armellini
Przesympatyczna młoda Włoszka z rozbrajającym uśmiechem zagrała całkiem porządny koncert, wyglądała uroczo, grała dobrze, czegóż chcieć więcej. Nie było fajerwerków, nie było rozczarowania, zagrała ciekawie zgodnie z oczekiwaniami. Chopin był zagrany "akurat" i nawet polonez As-dur zdaje się że bezbłędnie i wzorcowo. Najładniejsze chyba były utwory na bis, których to tytuły Leonora własnoręcznie, na skrawku koperty, dla nas po koncercie zanotowała.



Francesco Piemontesi
Za moich młodych lat Marek Niedźwiedzki lansował w Trójce takiego pana grającego niesamowicie wolne kawałki, Elvisa Costello, specjalnie dla grupy odbiorców którą nazywał klubem nudziarzy. No bo pan Elvis przynudzał, ale robił to cudnie i miał spore wierne grono odbiorców.
Piemontesi też przynudzał i to się podobało! Jego grę próbowałam zobrazować A. jako "plum" - ... - cisza - ... - "plum". Dźwięków w czasie jego koncertu było stosunkowo niewiele i gęstość ich padania też nie była duża. Już na początku nastąpiło przetasowanie w stosunku do wydrukowanego programu, pianista zaczął od sonaty Janacka, której druga część nosiła tytuł "Śmierć". Grał cudnie, czysto, a na słuchaczy padał jakiś cień od tej muzyki, trochę ciężki, trochę smutny, ale mimo wszystko piękny. Preludium cis-moll i dwa mazurki op. 59, były niesamowicie nastrojowe, jakieś takie nieobecne. Potem sonata Beethovena A-dur op. 101 i przerwa, a po niej sonata A-dur 959 Schuberta, całość w jednym sosie, w innym wymiarze, w innej czasoprzestrzeni, na zwolnionych obrotach, w krainie gdzie czas nie ma znaczenia. Jeśli ktoś był zmęczony, spokojnie mógł podrzemać... Dość rzęsiste brawa były chyba jedynym elementem kontrastu w całości tego wydarzenia. Co prawda Piemontesi nie jest Rosjaninem, ale jeśli kiedyś natknę się na jego nagrania, z przyjemnością i zainteresowaniem wysłucham, a może nawet pewnego dnia poszukam sama z siebie, jeśli będę akurat we "Franceskowym" nastroju.



Andrea Bonatta
Mistrz prowadzący w Dusznikach kursy mistrzowskie dał koncert w kościele, w pięknym bogatym wnętrzu z amboną-wielorybem. Słuchacze jeszcze przed pierwszym dźwiękiem koncertu byli wprowadzeni w odpowiedni nastrój. Liszt, tylko, ale ten spokojny, liryczny, poetycki, nastrojowy, melancholijny, uduchowiony, nawet wzniosły. Sam tytuł wymowny "Harmonies poetiques et religieuses". Można było unieść się ku niebiosom, popłynąć przez chwilę na obłokach ku wieczności...



Aleksandra Świgut
Młodziutka sympatyczna długowłosa dziewczynka, trochę jak rusałka, grała muzykę, która do mnie w większości nie trafiała. Prawdopodobnie grała dobrze czy nawet bardzo dobrze, przynajmniej większość utworów. Strasznie podobały mi się fragmenty 2. sonaty Prokofiewa i Szeherezada Szymanowskiego. Polonez-fantazja z lekka poturbowany nie mógł się podobać, Ola próbowała go zagrać jakoś dziwnie. Gabaidulina to już muzyka współczesna i trochę ciężko mi było wysłuchać utworu w całości. Absolutnie nie jest kandydatką na konkurs chopinowski, ale już do konkursu Czajkowskiego może śmiało za jakiś czas startować. Życzę Oli sukcesów i będę się starała bardziej zaprzyjaźnić z jej interpretacjami, bardziej zrozumieć a może i polubić, o ile nie będzie porywała się na Chopina.



Lukas Geniusas
10 marca tego roku w Filharmonii Narodowej miałam okazję dać się oczarować Lukasowi dokładnie tym samym programem, więc w Dusznikach miałam powtórkę, 24 etiudy i sonata h-moll Liszta. Okazało się, że 7 sierpnia Lukas nagrał dla DUX komplet etiud i nareszcie będzie płyta! A 29 lipca w Muzycznych Ogrodach wysłuchałam na żywo sonaty h-moll w wykonaniu Rosjanina Jury Margulisa. Na Geniusasa i jego festiwalowy program czekałam prawie tak bardzo jak na Daniila, ciekawa porównań. I kiedy chwila nastała zastygłam i ucieszona jak dziecko trwałam sobie w zaczarowanym świecie Chopina, Liszta i Geniusasa, zamieniłam się w zbiór atomów i przemieszałam z atomami muzycznej energii, którą wysyłał w eter Lukas. Kiedy doszło do "najpiękniejszego tematu Chopina" czyli etiudy trzeciej w pierwszym cyklu, młody artysta "zamknął obwód", odwrócił głowę, skulił się w sobie, wtulił głowę w ramiona i w wielkim natchnieniu snuł melodię. Lukas koncentrował się maksymalnie, grał na sto procent możliwości, nie odpuścił ani na moment, zapadał się gdzieś w głąb siebie i stamtąd czerpał i nam dawał. A publika jak w transie, nikt nie pozostał obojętny, ludzie się kiwali, zwijali w kłębek, zamykali oczy, jakaś zbiorowa hipnoza, było cudnie. Zrobiłam rundkę wokół Dworku Chopina, w cienkiej bluzce, nie zważając na zimno, nie czując i nie zauważając go. Pewnie mogłabym przez jakiś czas służyć za agregat prądotwórczy Jak zwykle w takich momentach wzruszam się na wspomnienie geniuszu Chopina, bo gdyby Fryderyk nie skomponował, to by Lukas nie zagrał. Po przewie spędzonej między innymi w towarzystwie zachwyconego Pana Redaktora Z PR i TVP idziemy na dobicie. Sonata. Dobił, dopełnił. Sekwencji wzruszeń ciąg dalszy. Otworzyłam się na przekaz całkowicie, wchłaniałam oczami, uszami, każdym porem skóry. I bisy, pierwszy leciutki, króciutki, prościutki, dwa kolejne i czwarty porządny długi solidny pożegnalny bis, zdaje się, że Rachmaninow. Jakby tego wszystkiego było mało, w garderobie przy autografach podeszłam do Geniusasa bliziutko, by się o coś zapytać (między innymi język z wrażenia mi się poplątał i zamiast e-moll wyszło mi e-mail ), i olśniło mnie, jaki on jest piękny! Nie na zdjęciu, nie z pewnej odległości, ale tak z pół metra. Buzia kawa z mlekiem, dorodny, normalnie Dorian Gray. Opalony, zadowolony, zdrowy, wypoczęty (nawet po TAKIM koncercie śladu zmęczenia), spokojny. Wzięłam autograf dla K. - i kolejne zaskoczenie, jaki skromny podpis, bez rozmachu. Rozbroił mnie kompletnie. Lukas to ideał, perfekcja, koncentracja, skupienie, zaangażowanie, dojrzałość. Mądrość i rozwaga. A wszystko w ciele wesołego, rozbrykanego, imprezowego dwudziestojednolatka...



Eduard Kunz
Przy wejściu na salę otrzymaliśmy niespodziewanie karteczki z nowym repertuarem dość znacznie różniącym się od zapisanego w programie. Zdarza się. Na szczęście rozpoczął moją ukochaną sonatką Scarlattiego. Eduard urodzony na Syberii, znany mi  był z konkursów Rubinsteina i Czajkowskiego. Bach Kunza głośny ale interesujący i zajmujący. I nagle, jakoś strasznie szybko, przerwa. Potem trochę hiszpańskiej muzyki (Isaac Albeniz) i nokturn Paderewskiego, Rachmaninow i Liszt, jeden bis chyba tylko i koniec, najkrótszy koncert festiwalu, 1.45. W garderobie zapytałam, czemu tak krótko, odpowiedział, że jest w trakcie trasy koncertowej, zaraz ma następny występ i jest bardzo zmęczony. Kiedy powiedziałam, że z grupą znajomych oglądaliśmy jego występy on-line w obu konkursach, ucieszył się! Jego urok osobisty - niesamowity, uosobienie wdzięku, niewinności i słodyczy. Kunza warto posłuchać. I warto na niego popatrzeć z bliska :) W najbliższych planach mam ponowne przesłuchanie jego nagrania z obu konkursów, zdecydowanie z wizją. 


Nikolay Lugansky
Według programu cała pierwsza połowa koncertu miała być chopinowska, hurra! I znowu zaczyna od nokturnu. Usypiające. Czy naprawdę nie można zaczynać koncertów od czegokolwiek innego? Jest późno, zasnę chyba. Dalej barkarola, coraz lepiej, Lugansky uwziął się by takich jak ja, chodzących spać z kurami, ukołysać do snu. Ale nie, barkarola idealna, preludium też, scherzo super, i polały się łzy czyste rzęsiste, nie tylko me ale i sąsiadów, chlipali równo wszyscy, młodzi i starsi, obu płci. Kolejny nokturn. Trzeba będzie uzupełnić płyny. Po to tu jesteśmy, tego pragnęliśmy, czerpiemy garściami, Luganski spełnia oczekiwania, obdarowuje szczodrze. A kiedy doszło do ballady nr 4 coś się zmieniło, bardzo wyraźnie. Nie było już idealnie i wzorcowo, było inaczej, eksperymentalnie, ciekawie, niespodziewanie, pianista zaskoczył, odstąpił od "słusznej interpretacji". Dawka wrażeń za duża, robię rundkę wokół dworku dla ochłonięcia. Przychodzi mi do głowy, że mogłabym tego pianistę bardzo bardzo polubić... Niebezpiecznie... Po przerwie tylko Liszt i to mnie ratuje, zauroczenie Luganskim oddala się na bezpieczną odległość. Przez chwilę jest głośno, ale potem już umiarkowanie i lirycznie, zaczynam coraz bardziej wstępować na ścieżkę lisztowską. Przy "Zamieci" staje mi przed oczami "Gorączka złota" Chaplina, książki Curwooda i omiata mnie jakieś ogólne wrażenie z kina niemego. Kolega J. opowiadał nam, jak kiedyś, przed wielu laty, ta melodia śniła mu się i do dziś nie wiedział, co to. Jeszcze tylko trzy subtelne bisy (Rachmaninow?), nieudana próba uchwycenia na zdjęciu jego głębokiego spojrzenia (jak na zdjęciu z Programu), autograf for Agneszka i jakoś tak dziwnie emocje się ulotniły.
 

 
Sara Daneshpour
Wyszła do nas w pięknej czerwonej sukni. Nadzwyczaj sprawnie poradziła sobie z aż sześcioma kompozytorami, nic dziwnego, repertuar przygotowała już na konkurs Rubinsteina w Tel-Avivie i na konkurs Czajkowskiego. Nie doszła do Finału (osiągnęła jednak Etap II), a w Moskwie osiągnęła drugą turę II Etapu. Scarlatti i Haydn zagrani pięknie, pewnie, melodyjnie, harmonijnie, stylowo. Wariacje Schumanna dane nam było wysłuchać dwukrotnie, wcześniej na nocnym koncercie o nazwie Nokturn, prosto z lotniska niemal, a leciała z USA. Potem był Cesar Franck i ciekawy utwór "Preludium, Chorał i Fuga", który zaczyna się niewinnie, a kończy jak Wagner grany przez Juliannę. Rachmaninow - Etudes-Tableaux 12 i 6 super! Tocatta Prokofiewa bum bum i na koniec dwa dość subtelne bisy. Sarę polecał kolega B., wysłuchałam więc ze szczególną uwagą, technicznie ładnie, przekaz, kontakt był, ona nadawała, ja odbierałam. Podobało mi się. Postanowiłam sobie słuchać więcej Prokofiewa.
 

 
Giovanni Bellucci
19 rapsodii węgierskich Liszta zagranych non stop jawiło się przerażająco. Okazało się, że będzie niespodzianka i artysta zagra w cyklach z dwoma przerwami po dziesięć, nie więcej!, minut. No i kolejność nie będzie oczywista, bo najpierw nr 5, potem 2, 4, 1, 3, 6, przerwa, potem 12, 11, i tu się pogubiłam, łatwiej zapamiętać liczbę Pi po przecinku. Pianista wyszedł na scenę z panią, zdaje się, że była nią Yumi Palleschi, uczestniczka kursu mistrzowskiego oraz z wielkim plikiem nut. Znaczy się, będzie przekładanie. Obok pokaźnego stosiku ściąga, w jakiej kolejności. Było piknie, publiczność nie wytrzymała i po którejś rapsodii zaklaskała krótko, po kolejnej znowu, na co artysta siedząc leciutko się skłonił i zabrał do gmerania w nutach. Rzut oka na ściągę i przekładanie, mieliśmy chwilę na powiercenie się na niewygodnych krzesełkach. Rapsodie Liszta do najłatwiejszych w odbiorze nie należą, a w komplecie mogą powalić słonia, nawet nie wiem jak doskonale zagrane. A wykonanie festiwalowe, na ile mogłam się zorientować, było cud piękności. Całość bardzo mi się podobała, zachwyt przewyższał ogłuszenie i zmęczenie. Zawsze kiedy monotonne fragmenty przytępiały mój odbiór, następował jakiś "ekstra" moment który stawiał czujność na baczność. Ale artysta próbował zagłaskać kota, gdyby nie przerwy, to nie wiem, czy by kto wytrzymał. To był najdłuższy koncert, trwał trzy godziny. Po drugiej części publika była jakoś dziwnie przerzedzona. Atmosfera na sali rozluźniła się, zjednoczyliśmy się w bólu, jak towarzysze niedoli, bohaterscy do końca. Skoro Bellucci wytrzymuje za klawiaturą, to my nie wytrzymamy? Trzeba podołać wyzwaniu. Muzyka rapsodii węgierskich nie za bardzo klasyczna w całości, momentami jest lekko knajpiana, z przytupem, w tan. W kilku momentach brakowało mi gwaru rozmów wśród szczęków szkła w tle w zadymionej atmosferze jakiegoś pubu. Pojawiły się teorie spiskowe, że rapsodii tak naprawdę jest więcej, jakieś 25 i że na bis będzie rapsodia 20 Tuż przed końcem Don Giovanni zaczął układać sobie nuty, trwało ze dwie minuty. Było tych stronic zatrważająco dużo, coś tam się nie zgadzało, przekładania a przekładania. Udało się, niepotrzebne można odłożyć na bok. Spoglądamy na siebie nawzajem z dziwnymi minami, u schyłku wytrzymałości wszelkiej, my, niedobitki z trzeciej części koncertu. Nuty nie były poukładane w kolejności grania, przed każdą rapsodią trwały poszukiwania właściwych stronic. Nareszcie, koniec, można było poznać po mocnym westchnieniu ulgi i oddaleniu się pani przekładającej. Z pewną taka nieśmiałością pani wręczająca kwiaty niby to rozpoczęła powolne, niepewne zbliżanie się do pianisty ze zwyczajowym bukietem kwiatów. Don Giovanni minął ją obojętnie i udał się za kulisy, pani za nim. A na widowni kolejna seria wymiany zdziwionych spojrzeń. Czy jesteście zdziwieni, że bisów nie było? Niedobitki, całkiem w sumie liczne jak na poziom tortur (pięknem doskonałym w hurtowych ilościach) przy wyjściu otrzymały sprawność harcerską i odznakę za wytrwałość. Każdy dostał plakietkę z napisem "dzielny harcerz". Teraz jest jasne, czemu te rapsodie prawdopodobnie nigdy wcześniej nie były wykonywane w komplecie.

o wykonawcach festiwalu, pierwsze koncertowe dni


Zdrowa na ciele i umyśle, bez muzycznego wykształcenia, porwałam się na opisanie wrażeń z koncertów w Dusznikach. Rzecz osobista, z serca płynąca, wiarą i czuciem przetwarzana, szkiełko i oko mi w tej dziedzinie nie było dane.


Ingolf Wunder
Nie przypisywałabym braku oszałamiającego sukcesu Ingolfa faktowi, że pierwszy ma najtrudniej. Inauguracja powinna być mocnym wejściem, wprowadzeniem do wrót muzycznego raju, teoretycznie wybór dokonany był właściwy, Wunder powinien temu podołać, ale nie podołał. Mam wrażenie, że spadł na niego ciężar, którego nie potrafi i nie chce udźwignąć, odcina kupony od sukcesu konkursowego. Lubię Ingolfa, bo jego nie da się nie lubić, jest uroczy, wdzięczny, przesympatyczny, gra pięknie, ma cudne momenty. Ale mój pierwszy i jedyny kontakt na żywo z graną przez niego muzyką utwierdził mnie w przekonaniu, że nie zostanę jego wielbicielką. Kupił mnie, podobały mi się jego wykonania, ale nie porwał mnie bez reszty, nie zachwycił. Bolero - brzmiało mi jeszcze w uszach wykonanie Khozyainova, dwukrotnie na żywo dzień po dniu, porywające. Bolero rozpoczynające festiwal nie zachwyciło, choć powinno. Ballada zagrana ładnie, Andante Spianato z Wielkim Polonezem ok. Nie rozumiem w sumie, dlaczego tak wyraźnie sobie "odpuścił", czy nie chciał się postarać, czy może nie potrafił zagrać lepiej, oto jest pytanie. Byłam rozczarowana pierwszą połową, ale cieszyło mnie, że wreszcie słyszę Chopina na żywo, w dobrym wykonaniu, w gronie przyjaciół, że rozpoczęło się spełnianie wielkiego marzenia o 18 koncertach. Myślę sobie po cichu, że Ingolfa po prostu męczy wykonywanie Chopina w kółko na żądanie, trochę jak katarynka. Po przerwie był Mozart i powolutku Wunder się ożywiał, rozkręcał, rozgrzewał, jakby dopiero teraz zaczęło go interesować i cieszyć to co gra. Trzecia część sonaty Mozarta zaczęła mnie porywać, czułam wyraźnie radość, płynącą zarówno ode mnie, jak i od Ingolfa w naszą stronę, taką szczerą i autentyczną. Nie pamiętam już swoich odczuć w szczegółach, za dużo czasu upłynęło i nałożyły się kolejne wrażenia, ale ucieszyłam się, że im dłużej gra, tym pozytywniej go odbieram, tym bardziej się ociepla jego stosunek do muzyki, rozkręca siebie i nas. Trochę się boję o jego przyszłość muzyczną, nie zapowiada się, by szedł jak burza, on nie z tych. Mam wrażenie, że pianista się trochę pogubił rozdarty między oczekiwaniami w stosunku do niego, a jego własnymi autentycznymi pragnieniami.


Masataka Goto
Na festiwalu zaistniał jako specjalista od Liszta, jako zwycięzca tegorocznego konkursu Lisztowskiego w Utrechcie. W związku z tym zaczął od Beethovena :) Jakoś tak ten cały koncert przemknął się troszkę obok mnie, był trudnym wprowadzeniem w muzykę Liszta i to od razu na żywo. Nie ocenię gry Masataki bo nie potrafię, muzyka była mi nieznana, ale docierała do mnie jeśli nie w całości, to w dużych fragmentach. W każdym razie będę obserwowała poczynania Japończyka i jeśli nadarzy się sposobność wysłuchania go w mediach, przez Internet, to chętnie i z radością obejrzę, posłucham, na pewno przeszperam YTubkę. A jeśli będę mogła, to pójdę na każdy jego koncert. Polubiłam go. A kiedy na bis zagrał Campanellę publika się poderwała do Wielkich Braw. I tak sobie myślę, że posłucham jego nagrań, kiedy już poznam i osłucham się z utworami Liszta, wtedy gra pana Goto, przypuszczam, sprawi mi wiele przyjemności. Masataka ma 26 lat, rocznik 1985 http://www.masatakagoto.com/



Denis Kozhukhin
Podchodziłam do tego koncertu nieufnie, jak pies do jeża. Ani Haydn, ani Brahms nie olśnił mnie, a to z tego powodu, że utwory były mi nieznane, jakby obce, w żaden sposób nieoswojone, po prostu na razie za trudne. I w ogóle trochę głośno było. Zdawałam sobie sprawę, że pianista gra przecudnie i byłam zła na siebie, że nie umiem, miałam nadzieję, jeszcze, odebrać pełni jego przekazu. Publika wokół mnie szalała, brawa ogłuszały, a ja, jak sierotka, siedziałam naburmuszona i czekałam na koniec z lekkim zniecierpliwieniem. Kiedy Denis (okrrrropne imię) zaczął grać Liszta, trochę się przecknęłam, a na Mazepie przeżyłam jakąś niesamowitą metamorfozę, jakieś kanaliki się mnie odetkały i nareszcie z całą potęgą zwalił się na mnie jak wielka góra przekaz muzyczny od Kozhukhina, zmiażdżył, zmasakrował i przygniótł. Artysta w bisach dał mi szansę na podniesienie się, grał Debussego i Rachmaninowa tak cudnie, lirycznie, delikatnie, szemrząco, czarownie (ach, te chłopaki z Niżnego Nowgorodu..., co oni im tam do tej wody dosypują...), że zamiast odetchnąć, to ja już całkiem zniknęłam, rozpłynęłam się, we łzach i w ogóle. Wyszliśmy na zewnątrz, ustawili w kolejce po autografy, a ja się nie mogłam pozbierać, aż koleżanka A. mnie ofuknęła, co i tak nic nie dało. Trzęsłam się jeszcze od skrajnych najgłębszych emocji długie minuty. Wiem, że nie odstąpię od Kozhukhina do końca świata, uczepię się i będę trwała, póki koncertuje, będę słuchała każdziutkiego jego nagrania jakie wpadnie mi w ręce. Na jego następny koncert pójdę przygotowana, jak najlepiej zdołam, by jak najwięcej odebrać, by nic nie umknęło już mojemu uchu i mojemu sercu, duszy, emocjom. Denis gościł już na festiwalu w zeszłym roku, co bardzo pięknie opisał: "Zeszłoroczny koncert w Dworku Chopina był najbardziej ekscytującym wydarzeniem w moim artystycznym życiu. Atmosfera, ludzie, którzy czują i szanują muzykę Chopina, ich otwartość i cel, dla którego tu przyjeżdżają – to wszystko sprawia, że stajemy się jedną wielką rodziną. To duża przyjemność pracować tu i koncertować." Reszta wywiadu w numerze 2 biuletynu http://www.chopin.festival.pl


Yukio Yokoyama
Czterdziestoletni Japończyk, laureat Konkursu Chopinowskiego (III miejsce w 1990 roku, otrzymał też nagrodę specjalną za wykonanie sonaty) zapewnił nam pewnego sierpniowego poranka niesamowite przeżycia. Nie spodziewając się niczego specjalnego, planując "urwanie się" z maratonu po jakimś czasie ruszyliśmy naszą czteroosobową gromadką, objęliśmy w posiadanie całą pierwszą ławkę. Maraton miał trwać pięć godzin z trzema niewielkimi przerwami. Artysta grał na rzecz ofiar trzęsienia ziemi i tsunami w Japonii. Ciekawostką było, że miał wykonać tylko utwory Chopina, w kolejności ich powstawania. Liczyłam, że pewnie ilość nie przejdzie w jakość, bo to niemożliwe. No i się rozczarowałam, Yukio nas zaczarował, przykuł do okrutnych madejowych ławeczek twardych i bez oparć na ponad pięć godzin non stop. Dołączyła do nas K. i już w pięcioro, wznosiliśmy po każdym utworze okrzyki zachwytu, ocierali łzy i upajali się taką ilością muzyki Fryderyka w tak zaskakująco interesującym i pięknym wykonaniu. Błędy oczywiście były, ale jakoś w danym kontekście nie miały prawie żadnego znaczenia, nie przeszkadzały, nie raziły. Okoliczności przyrody: park, przechodnie, dzieci, muszla koncertowa i fortepian Yamaha. Przy okazji - baliśmy się o brzmienie, jednak, ku kolejnemu zaskoczeniu, Yamaha i muszla koncertowa to dość dobre zestawienie, brzmienie było w porządku. Ale miłość Yokoyamy do Chopina była tak wyraźna, tak wielka, tak wspaniale przekazana publiczności, że mieliśmy dreszcze. Grał cudnie, z przeogromną pasją, wielce zaangażowany. Zachwyt. Pierwsze było 12 etiud op. 10, potem Andante spianato z Wielkim polonezem i pierwsza Ballada, 40-letni Japończyk w niesamowity jakiś sposób potrafił przekazać młodzieńcze muzyczne porywy Chopina. Prawie jakby sam młody Fryderyk grał... Potem kolejny cykl etiud niemal połączony z cyklem 24 preludiów i nasze kolejne zachwyty i oznaki podziwu, że on ciągle daje radę, że paluszki jeszcze nie poodpadały, że kręgosłup nie boli, i że jakościowo cały czas jest ok, a słodycz i niezwykłe piękno nadal płyną ku nam szerokim strumieniem, prosto w spragnione serca i dusze. I tak było do końca, pianista utrzymał poziom na każdej płaszczyźnie, a nawet było coraz lepiej, bo utwory były coraz bogatsze, coraz dojrzalsze. Ballady 2, 3 i 4, Fantazja, Scherzo nr 4, Barkarola i Polonez-Fantazja, to było niemal nie do uwierzenia. Na amen zaskoczył nas i załatwił sonatą h-moll (o jego sukcesach na KCh w 1990 dowiedzieliśmy się później)...



Gintaras Janusevicius
Od samego początku była konsternacja i zaskoczenie. Pianista rozpoczął jakimś króciutkim nieznanym utworem, po czym zaczął przemówienie po angielsku. Nie za bardzo było słychać co mówił, nie było mikrofonu, nie było tłumacza, a on mówił i mówił. Potem zagrał program, tyle, że utwory Chopina grał non stop i publiczność w końcu nie wiedziała czy klaskać i kiedy. Barkarola była dziwnie inna od powszechnie znanej interpretacji, ciekawie się jej słuchało i mnie podobała się najbardziej (potem w czasie koncertu Nokturn Janusevicius zagrał właśnie ten utwór). W drugiej części koncertu, Schubert/Liszt, Wagner, Liszt publiczność po utworach już nie klaskała, bo nie była pewna czy pianista znów nie zechce zagrać całości w bloku bez przerw i czy mu brawa nie przeszkodzą, więc pianista w ciszy wstawał i wtedy rozlegały się brawa. Taka zupełnie niepotrzebna atmosfera niezdecydowania, artysta nie wyczuwał publiczności i vice versa. Trudno w takich okolicznościach o udany koncert. Sala nie była przepełniona już na początku, po przerwie jeszcze się przerzedziło, a bisów prawie nikt nie chciał i ludzie zaczęli chyłkiem wymykać się z sali w czasie braw końcowych. Skutkiem czego bis był SZTUK JEDEN. Szkoda, bo cudny, choć do tej pory nie wiem co i czyje. Trochę z przekory zamierzam w wolnej chwili posłuchać sobie jego nagrań na YT, zamiast bisów, których nie było.
Janusevicius doszedł niejako przez przypadek, w czerwcu, jako zapchajdziura, w tym czasie miał wystąpić laureat konkursu Rubinsteina, który wygrał przecież Daniil... A przecież w tym roku w Tel Avivie doszedł do II etapu, do finałów nie został dopuszczony... Nie mogli zaprosić choć finalisty, do wyboru było jeszcze pięciu...



Yulianna Avdeeva
Z wielką wolą wysłuchania i polubienia, otwarta jak wrota stodoły, przystąpiłam, chciałam, starałam się. Julka wyglądała zachwycająco, nie mogłam oderwać wzroku. Podobnie dostojnie grał Filip Kopaczewski na konkursie Czajkowskiego. A ona była śliczna, pięknie upięte włosy, masa wdzięku, coś tam się jeszcze błyszczało delikatnie, jakaś broszka i spinka we włosach, mimo że w spodniach i na czarno, w obcisłym czarnym stroju. Piękno (z daleka i z boku). Nie mogłam wzroku oderwać. Słuchu także nie odrywałam, ale wchodziło opornie. NIKT NIGDY nie powinien zaczynać koncertu od nokturnu (chyba, że gra same nokturny ). Niestety Yulianna zaczęła od Chopina. Jeśli chodzi o mnie to wysłałabym ją na kursy mistrzowskie go naszego kolegi amatora Janusza, on z lekkością potrafi przekazać to, co muzyka Chopina ze sobą niesie i co ma w sobie najcenniejszego. Niestety, między Avdeevą a mną stanęła gruba betonowa przegroda nieprzenikalna, nie drgnął mi mięsień, nie dotarła do mnie ANI JEDNYM dźwiękiem. Ja odbieram sercem, duszą, emocjami, Julka GENERUJE dźwięki beznamiętnie jak maszyna, jak cyborg, któremu wmontowano komputerek zamiast mózgu. Ja nie pajmu, jak komukolwiek może się podobać w jej wykonaniu Chopin, którego muzyka to emocje właśnie i duchowe nienazwane eteryczne nieuchwytne piękno w czystej postaci. Lisztem Yulianna mnie jedynie ogłuszyła, a po Wagnerze miałam wrażenie, że ona zaraz skopie fortepian. Zdziwiło mnie także, że na scenę nie wpadli terroryści opleceni kabelkami, z granatami, bombami. Pianistka już od chopinowskiego Scherza rzucała się na biedny fortepian jak wściekły pies po komendzie "zabij". Przyszło mi na myśl jeszcze jedno skojarzenia, bardzo skrzywdzonej kobiety, która odreagowuje na klawiaturze swoje wszelkie doznane w życiu krzywdy. Przykro mi, takie są moje odczucia, tez wolałabym wyjść z uśmiechem na twarzy, promieniując zadowoleniem, ale nijak nie mogłam. Nie wykluczam, że kiedyś zostanę wielbicielką Julki, może moja percepcja muzyki ewoluuje właśnie w tę stronę, póki co jednak małe szanse, nie planuję słuchać jej wykonań w najbliższym czasie. Myślę, że Julianna ma dożywotnio zapewniony byt, zawsze znajdzie pracę jako zagrzewająca wojowników do walki. Wystarczy, by przed bitwą zagrała żołnierzom Wagnera, a na pewno ją wygrają. Sama po festiwalowym koncercie miałam ochotę, niczym Woody Allen, "najechać na Polskę".

piątek, 22 kwietnia 2011

dziwny zbieg okoliczności...


   ... czyli jak znalazłam się w Teatrze Wielkim na festiwalu beethovenowskim :)

Baba J. powiedziała, że mam szlaban na najbliższe koncerty, aż do wakacji, no, może z wyjątkiem Sokołowa. Ale Dobra Wróżka skasowała postanowienie wrednej Baby. Coś zamieszała, poprzekładała, poprzestawiała, poprzesuwała, poprze... No, pojęcia nie mam jak, ale fakt faktem, byłam wczoraj na koncercie, znowu :)


Jakiś miesiąc temu koleżanka A. poleciła mi książkę Serce to samotny myśliwy. Zbierałam się do wypożyczenia jej, ale zawsze pobliski stos książek z tendencją wzrastającą jakoś mnie hamował. Kilka dni temu w końcu odwiedziłam bibliotekę i książkę do domu przyniósłszy natychmiast rozpoczęłam jej czytanie. Czemu nie jestem Światowidem i nie mogę czytać kilku książek jednocześnie? Wczoraj akurat doszłam do momentu, kiedy jedna z bohaterek, dziewczynka Mick, pierwszy raz słyszy Beethovena, a konkretnie III symfonię. Niesamowicie głęboko przeżywa słyszaną muzykę, ma doznania niemal jak pod wpływem silnego narkotyku, co pięknie opisuje autorka Carson McCullers. Chwilę potem siedziałam już przy YouTube i słuchałam pierwszej części tej symfonii. A jeszcze trochę potem zadzwoniła nieoceniona Tereska z pytaniem czy idę na Wagnera, bo wykopała spod ziemi wejściówki. Wagner w ramach festiwalu beethovenowskiego, koncert w Operze Narodowej. No gut, wskakuję w dyżurną marynarkę koncertową i idę. A w części drugiej koncertu - III symfonia Ludwiga van Beethovena. Niezbadane są ścieżki losu :)



  


Miło było odwiedzić Operę Narodową po tylu latach... Wagner, pierwszy raz w życiu, na dodatek na żywo, całkiem przyjaźnie brzmiał, na początek pięć pieśni w wykonaniu Petry Lang. Najbardziej podobała mi się Im Treibhaus. Wykonanie wczorajsze dla mojego niewyrobionego ucha nie było zbyt "harmonijne". Co prawda Rundfunk Sinfonieorchester Berlin pod dyrekcją Marka Janowskiego grała cudnie, Wagner brzmiał mi trochę jak ... Mahler, jednym słowem polubiłam, mimo że wokal częściej mi nie odpowiadał niż odpowiadał. No i nie zmieniłam zdania, pieśni pozostają nieco w tyle w moim rankingu ulubionych utworów. Potem Tristan i Izolda (Preludium i Miłosna śmierć Izoldy) - zachwycona byłam aż do momentu, w którym na scenę zakradła się Petra Lang, przepraszam, nie znam się, ale mi jej obecność przeszkodziła, zakłóciła doskonały kontakt z muzyką w wykonaniu orkiestry. A po przerwie już niczym niezakłócona wielka przyjemność poobcowania z nieznaną mi wcześniej III symfonią Beethovena. "Eroika" niczym niezakłócona... Z tym że, nie wiedzieć czemu, po pierwszej i nawet po drugiej części rozległy się brawa. No i jeszcze ktoś POTĘŻNIE kichnął rozśmieszając mimowolnie część słuchaczy Oklaski po wykonaniu całości były rzęsiste, długie i szczere, należały się bezapelacyjnie. Był też bis, ale nie odszyfrowałam, podobno to Schubert był, muzyka sama w sobie przepiękna i przepięknie wykonana.





PS. Terenia potwierdza, to Schubert był, IV symfonia, tzn. jej fragment.

wtorek, 21 grudnia 2010

koncert


Już trzy dni temu pojechałam pod Studio Koncertowe Polskiego Radia im. Witolda Lutosławskiego, nie wiem czemu, same nogi poniosły. A wczoraj byłam na koncercie z okazji Jubileuszu 85-lecia Polskiego Radia oraz 75-lecia Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia w Katowicach, w tymże studio. Głównym i jedynym powodem był występ Daniiła Trifonowa.

Nie można było nabyć biletu wcześniej, jedyną możliwością była rezerwacja telefoniczna i odbiór w kasie na godzinę przed koncertem. Już pół godziny wcześniej ludzie zaczęli się powoli zbierać przed okienkiem w radosnej atmosferze oczekiwania na MUZYKĘ oraz jej WYKONAWCÓW :) Fajne uczucie być w takim zgromadzeniu, wszyscy zupełnie sobie obcy, ale przecież tak podobni, w pewnym sensie.

Na początku NOSPR pod dyrekcją Jacka Kasprzyka zagrała "Małe requiem dla pewnej polki" Henryka Mikołaja Góreckiego, niedawno zmarłego. Było to dla mnie coś nowego, fortepian i 13 instrumentów, w tym dzwony. I dużo ciszy. Bałam się, że jeśli przeleci mucha, to będzie ją słychać i rozproszy muzyków i atmosferę, no i akurat przeleciała, chyba ją przyciągnęłam myślami, na szczęście bezszelestnie.

Nie mogę chodzić na koncerty skrzypcowe, niedawno na jednym byłam i musiałam wyjść po pierwszej części. Brzmienie skrzypiec albo mnie drażni albo zachwyca. Wczoraj mnie zachwyciło. Kiedy rozległo się pierwsze po dzwonach cichuteńkie nieśmiałe posunięcie smyczka pierwszych skrzypiec trochę mnie zatkało, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu. H.M. Górecki nie będzie pewnie moim ulubionym kompozytorem, ale cieszę się, że mogłam posłuchać takiego doskonałego wykonania. Dodam jeszcze, że w fortepian waliła Anna Górecka, za co ją potem dyrygent serdecznie uściskał. No waliła, tak popadło, nie była to subtelna szemraninka, ta dopiero po przerwie :)

Po niewielkim przemeblowaniu (zjechał Steinway, doszły krzesełka i pulpity dla kolejnych muzyków) z pełną parą na scenę wkroczył Prokofiew w wyborze suit z baletu "Romeo i Julia". NOSPR dał czadu, a i owszem, można było się zachwycać.

Na szczęście Prokofiewa bardzo lubię i mogę słuchać "na okrągło", zwłaszcza, że zima teraz i tuż przed świętami, a mnie jego muzyka się właśnie ze śniegiem kojarzy, może przez te dzwoneczki? Ale już w połowie "Romea i Julii" zaczęłam myśleć tylko o drugiej części koncertu. Jak zagra po powrocie z Ameryki, miał taki długi moment oderwania od konkursu i Chopina, przebywał w innym świecie, studia, prace domowe. A może pójść po autograf? Ale po co, nie zbieram przecież autografów. Zresztą na czym ten autograf. Ok, pójdę po ten autograf, co mi szkodzi. No i znów wróciłam na salę i usłyszałam dźwięki, wyłączenie na szczęście trwało krótko... Jacek Kasprzyk dyrygował niesamowicie, szczupły, przygarbiony, przywołując mi na myśl ekspresjonizm niemiecki...

W przerwie koncertu - dotoczenie Steinwaya - rozmowa z dyrygentem i wywiad z Daniiłem Trifonowem z głośników radiowych, jako że całość transmitowała bezpośrednio Dwójka. Z tego co pamiętam, Trifonow wybiera się teraz do Gdańska, będzie nagrywał płytę z orkiestrą tamtejszą. W Warszawie pokaże się niestety dopiero w sierpniu (uwzględnię w planach wakacyjnych, nie ma inaczej). Kiedy zaczął wyliczać jakie ma muzyczne plany, przestałam nadążać, i dobrze, młody jest, cała kariera przed nim. Ucieszyło mnie najbardziej, że przymierza się do III koncertu Rachmaninowa :))

No i nadejszła wiekopomna chwila, orkiestra się rozsiadła dostojnie i weszli mistrzowie. Zabrzmiał koncert e-moll Chopina. Trifonow zagrał delikatnie, pięknie, cieniując na Steinwayu ile się dało i szkoda, że nie było Fazioli, do którego nas przyzwyczaił. Jestem wrażliwa szczególnie na dwa momenty tego koncertu, ale gra młodego Rosjanina wydobyła takich momentów więcej i miałam ścieżki małych potoczków na pudrze w kremie spływające aż do szyi. No i trochę mnie potrzęsło z emocji. I parę razy zapomniałam o oddychaniu. Sąsiad obok zaczął kichać, może z emocji, a może z przeciągu, na szczęście robił to bezgłośnie, gratulacje :) Trochę głośno, zbyt głośno może grała orkiestra, ale siedziałam blisko, bliziutko i dlatego miałam takie wrażenie. W każdym razie Trifonow nie uciszał dyrygenta, jak w finale konkursu. Po e-mollu był tak uszczęśliwiony, radosny, uśmiechnięty, jakby właśnie wygrał. Może i wygrał ze strachem, bo widziałam jak ręce mu się trzęsły kiedy je spocone wycierał pomiędzy częściami koncertu. To było dopiero drugie po konkursie chopinowskim publiczne wykonanie e-moll (pierwsze miało miejsce w Poznaniu). Nie było owacji na stojąco, ale były trzy bisy, mazurki Chopina i tarantella. Ciekawe ile razy bisowałby nam, gdyby nie orkiestra, która nadal pozostawała na scenie. Bo brawa nie milkły, Daniił wychodził, kłania się i uśmiechał radośnie, promiennie, szczerze. Tarantellę zagrał tak szybko, że nie nadążałam ze słyszeniem dźwięków, a mazurki (bo to chyba były mazurki? mam problemy z odróżnianiem utworów...) delikatnie, on je wypieścił po prostu. I to był już niestety koniec, mało, jeszcze, niedosyt, brak, pustka. Stanowczo za mało, stanowczo za krótko.

No to może po ten autograf... Oj, chłopak przystojny, fajny, młody, utalentowany - będzie się teraz miał z wielbicielkami. Nie było problemu, żeby porozmawiać, a nawet uściskać.

Nie wiem, po co mi, ale mam ten autograf :)

sobota, 6 listopada 2010

dźwięki - nieustająco


Kiedy się budzę, kiedy zasypiam, kiedy wychodzę z domu – w uszach słyszę dźwięki muzyki. Odtwarzane z zapisów w mózgu.

Ciekawe, czy możliwe jest wyćwiczenie pamięci do tego stopnia, by muzyka nagrana w głowie odtwarzała się wtedy, kiedy tego chcemy, na dodatek dokładnie ten utwór czy jego fragment, który chcemy akurat usłyszeć.

Muzyka Chopina jest jak świeże wiejskie czy górskie powietrze, kiedy zaczerpniesz, to już nie możesz przybyć do miasta i oddychać spalinami bez tęsknoty, chcesz wrócić i wdychać je nadal. Nie można przestać. Chce się jeszcze, więcej, cały czas.

Usłyszałam ostatnio od koleżanki, że owszem, słucha klasyki, czasem, ale jakoś Chopin jej nie pociąga. Tak było i ze mną, kiedyś. Ale jest na to prosty sposób, trzeba włączyć jego muzykę i słuchać tak długo, aż się ją usłyszy :)

Przedwczoraj byłam na koncercie Daniiła Trifonowa w Filharmonii Narodowej. Wróciłam zaczarowana, ze zmienionym składem chemicznym :) Nie rozumiem mechanizmu: wychodzi taki dziewiętnastoletni Rosjanin, zasiada, dotyka palcami klawiatury Fazioli i tłum jak w transie, słucha i odlatuje uprowadzony wizją muzyczną pianisty czarodzieja. Czy można grać delikatniej, bardziej subtelnie? Daniił grał Chopina, może dlatego wrażenie dla Warszawiaków było piorunujące. Wystaliśmy i wyklaskali aż cztery bisy, Skriabina, Liszta i Trifonowa :) Tak, zagrał na ostatni bis swoją wyszemraną, wytkaną, wysnutą kompozycję własną. Szkoda trochę, że on nie nasz, że międzynarodowy, że trzeba się dzielić jego talentem ze światową rzeszą melomanów. Bo teraz, po wygranej nagrodzie w konkursie chopinowskim chcą go już WSZĘDZIE. Co zrobić, żeby wpadał do Polski częściej? Może mu nadać honorowe obywatelstwo czy coś? :)

Nie byłam zwolenniczką okablowywania się ulicznego, ale chyba jednak zaopatrzę się przy najbliższej okazji w jakiś nośnik zewnętrzny i słuchaweczki, żeby móc odbierać muzykę cały czas, nie licząc na ścisłą współpracę mojego mózgu. 

Cała ta przygoda muzyczna zapoczątkowana konkursem chopinowskim jest jak surfowanie na długiej fali. Nie pływam na desce, ale wydaje mi się, że odczucia mogą być zbliżone :)