.

De omnibus dubitandum est. Tempora mutantur et nos mutamur in illis. Homo sum: humani nil a me alienum puto. Manifesta non eget probatione. Non scholae, sed vitae discimus. Non omnia possumus omnes. Nulla dies sine linea. Nil desperandum. Sapere aude. Nolite timere. Miser, qui numquam miser. Omne ignotum pro magnifico. Cura te ipsum. Si vis pacem para bellum. Concordia res parvae crescunt, discordia vel maximae dilabuntur. Vanitas vanitatum et omnia vanitas. Per scientiam ad salutem aegroti.

kaleką matematyką obliczamy swoją wartość (Emily Dickinson)

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą sport. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą sport. Pokaż wszystkie posty

sobota, 6 sierpnia 2016

filmowo i muzycznie, biegiem


Znowu filmy seryjnie seriami oglądam. Polskie stare, amerykańskie stare, z orkiestrami i big-bandami, z muzyką klasyczną, komedie, horrory, na faktach.

Walc Mefisto (The Mephisto Waltz), amerykański horror z 1971 roku, moim zdaniem, znakomity.
Mefisto Walc, polska fabuła telewizyjna z 1989 roku.
Paweł i Gaweł, polski z Bodo, 1938 roku.
Piętro wyżejpolski z Bodo, 1937 roku.
Serenada w Dolinie Słońca (Sun Valley Serenade), amerykański z 1941 z orkiestrą Glenna Millera.
Orchestra Wives , amerykański z 1942 z orkiestrą Glenna Millera.
Więzienny eksperyment  (The Stanford Prison Experiment), amerykańska fabuła z 2015 roku.
Cicha furia: Stanfordzki eksperyment więzienny (Quiet Rage: The Stanford Prison Experiment), dokument z 1991 roku.

Najchętniej podzieliłabym się, jak w Sabinkach u Marcela Ayme, i jedną z siebie oddelegowała do permanentnego oglądania. Drugą oddelegowałabym do permanentnego słuchania, albo nawet ze dwie albo i trzy, bo słucham kilku gatunków równocześnie. Zmieniam płyty w odtwarzaczu, a to Glenn Miller, a to Liszt, a to Daniil Trifonov, a to Denis Kożuchin (Kozhukhin). Są transmisje live z koncertów, na YT, w radiowej Dwójce. Dziś o 2.00 w nocy Daniil Trifonov z Lenox, Massachusetts, USA. Za niecałą godzinę Szymon Nehring z festiwalu w Dusznikach. W środę 10 sierpnia Denis Kożuchin z festiwalu w Dusznikach, live w Dwójce.

Na wiosnę sadziłam drzewka. Inicjatywa obywatelska. Odwiedzam je czasem, jabłonki rosną jak na drożdżach, łąka kwietna też ma się dobrze.

A w piłce ile się dzieje i w ogóle Olimpiada Letnia się zaczęła, całkiem przyjemna dla oka ceremonia otwarcia dziś w nocy, momentami zachwycająca!

wtorek, 12 lipca 2016

wyścig uliczny + deszczyczek


Na mieście kolarze, Tour de Pologne, dawniej Wyścig Pokoju. Kolejny pierwszy mój raz. Widziałam, jak przejeżdża peleton, cztery razy z bliska. Część ulic w centrum wyłączona z ruchu, akurat tam, gdzie spraw kilka do załatwienia, w tym trzy biblioteki do odwiedzenia. Korki, jazda szarpana, do tego deszczyczek. Tak sobie szłam z konieczności od miejsca do miejsca i załatwiałam te moje sprawy i co chwilę mijali mnie kolarze, a to sznureczek, a to w gromadkę zbici, a za nimi, jak pawi ogon, serwisanci kolorowi. No może jak ogon komety bardziej. W każdym razie ślicznie, ucieszyłam się jak dziecko a przy uchu Ukasz, akurat zadzwonił i miał relację szybszą niż za pośrednictwem mediów.

Wimbledon skończony, Euro skończone a dziś Legia w Bośni w Mostarze zremisowała 1:1 w drodze do Ligi Mistrzów. Wiedziałam że ci fuksiarze z trzeciego miejsca Portugalczycy pokonają Francję, aż mi się nie chciało oglądać i zbojkotowałam meczyk, tylko na końcówkę luknęłam. To jak zapalenie wirusowe to Euro, zespół odstawienia dokucza, z rozpędu człowiek by oglądał i oglądał wieczorkami do poduszki. A tak co, znowu ta po-li-ty-ka jak dementor krążąca nad głową. A może jednak książka? Mam fajną fińską w tłumaczeniu Sebastiana Musielaka, można boki zrywać, co dziwne, bo jej tłem wojna na Bałkanach.

sobota, 15 listopada 2014

hang - meczyki - kometa


Meczyk z Gruzją wygrany do 4, (Niemcy strzelili Gibraltarowi tylko 3, czwarty to samobój), tabela nadal uwieńczona nazwą naszego kraju. Łukasz Kubot w deblu idzie jak burza, wczoraj w parze z Robertem Linstedtem wygrali już trzeci meczyk w ATP World Tour Finals, za chwilę kolejna walka na korcie. Ludzkość podbiła kometę 67P/Czuriumow-Gierasimienko. Sonda Rosetta leciała dziesięć lat i pięć miesięcy i uszkodził się tylko jeden element mający wspomagać lądowanie. Philae, lądownik, trzaska zdjęcia i wierci powierzchnię kamyczka kosmicznego, a jego składową ustrojstwo z biało-czerwonym znaczkiem. A ja sobie siedzę i oglądam krótkometrażówki, w przerwach Kafka w małych dawkach. Czego i Wam życzę.




poniedziałek, 3 marca 2014

690 kilometrów


Słyszałam dziś rano, że wojny nie będzie, a jeśli, to taka "łagodna" i szybko się skończy. Nie cytuję, przetworzyłam sobie czyjąś wypowiedź z telewizora. Polacy w 39. też tak mówili, że jeżeli w ogóle to szybko się kończy. Byłam pod ambasadą Ukrainy, morze zniczy i kwiatów, także wiele zdjęć "w czarnych ramkach". Kiedy spojrzałam w twarz na pierwszym z brzegu, pociekły mi łzy i nie mogłam ich długo pohamować. Przypomniało mi się miejsce pamięci z Belfastu, gdzie na wielkiej tablicy znajdują się zdjęcia osób, które zginęły w zamachach, często przypadkowo, a poniżej wykute w kamiennej płycie widnieją nazwiska i daty. Groza, bardziej namacalna, kiedy się spogląda w te twarze, w oczy. I tam wtedy, i tu teraz. Siedziałyśmy z koleżanką kilka godzin, jedna przed portalem internetowym, druga przed stacją informacyjną w tv. Ale to niczego nie zmieni, że będzie się wiedziało na bieżąco. Mam wrażenie istnienia rzeczywistości alternatywnej, jedna jest taka zwykła, z wszelkimi drobiazgami dnia codziennego, radościami, smutkami plus fizjologia, obowiązki, schemat dnia, przyjemności, stałe problemy do pokonania, i druga - ta z telewizora ale nie tylko. Na Majdan stąd 690 kilometrów.



A w Warszawie życie toczy się jak zwykle, marsz z pochodniami w Dniu Pamięci Żołnierzy Wyklętych, przerwany mecz Legii z Jagiellonią, na deskorolce jakiś koleś w jaskrawym kombinezonie zjeżdża od Bagateli w dół do Ambasady Rosyjskiej, ulicą, kiedy długie czerwone światła na skrzyżowaniu, przybywają kibice Szkockiej drużyny, niektórzy w spódniczkach, na pojutrzejszy meczyk na Narodowym, stelaż od tęczy na Placu Zbawiciela wykopany, niestety nie na stałe, wolałabym drugą palmę (zdanie jak z Joyce'a, niestety pod względem długości, nie jakości). 

Mam wrażenie, że "dzianie się" jest samonapędzające, kiedy się rozhula, ma formę wirującego leja zasysającego wszystko co napotka, karmi się i rośnie.

czwartek, 27 lutego 2014

portki fińskich snowboardzistów - o Soczi subiektywnie i fragmentarycznie


Olimpiadę w Soczi oglądałam wyrywkowo, nie zamierzałam w ogóle, ale mnie wciągnęło kilka razy. Przede wszystkim widoki, góry wysokie w tle tras biegowych i te drzewa - trafiła mnie strzała z przyssawką i zassała ;) Do tego piękna kolorystyka w tle, oprawa graficzna, wzorki, fartuszki zakładane zawodnikom - świetne zestawienie kolorów.

Zaczęłam od snowboardu, dzieciaki na desce zjeżdżały po rurach i innych dziwnych ustrojstwach, skakały nad monstrualną matrioszką w narciarskich goglach i to się nazywało slopestyle. Nastoletnie chłopaki - ok, ale te panny wiotkie, smukłe, delikatne, a takie odważne. Lubię snowboard, bo nie narzuca kretyńskich kostiumów, jak to jest na przykład w skokach narciarskich, zawodnicy mają zwykłe ciuchy, kurtki, bluzy, koszule. I co kraj, to miał fajniejsze odzionka, a już zupełnie zakochałam się w portkach fińskich snowboardzistów.

Zatkało mnie kompletnie na widok skradających się panczenistek na dystansie 3000 metrów. Jechały powoli, dostojnie, dziwnie poruszając prawą ręką. Spróbowałam zlikwidować filtr komizmu pomiędzy mną a ekranem, ale okazało się, że jest we mnie, wmontowany na stałe, usunąć się nijak nie da i zawody przechichotałam, przepraszam.

Następnie trafiłam na biegi narciarskie, ze względu na Pettera Northuga. Odpadł przed finałem, który i tak z rozpędu obejrzałam. Ależ napięcia i dramaty. Biegło sześciu, Szwed Emil Jönsson zaraz po starcie niemal stanął w miejscu, tak go dopadło napięcie, stres i nie wiadomo co jeszcze, ledwo wlókł się za uciekającą piątką zawodników. Dwóch, Norweg Hattestad i Szwed Peterson uciekli i już właściwie mieli medale, o brąz walczył Rosjanin Ustiugow, Szwed Hellner i Norweg  Gløersen. Tych trzech ostatnich wyłożyło się na zakręcie niedaleko mety nijak nie mogąc doprowadzić siebie i sprzętu do stanu używalności, z czego skorzystał ledwo żywy  Jönsson. Jak w hipnotycznym transie dosunął do mety i padł, zdaje się, omdlały, ktoś usiłował go postawić, ale się osuwał. I jak ja mam wytłumaczyć synowi, że sport to zdrowie?

Komentatorzy. Pan od panczenistów, kiedy nasi jechali po brązowy medal zauważył paradoks: "jadą wolniej ale jadą szybciej". Rozumiem, te emocje. Pani komentująca jeden ze zjazdów kobiet modulowała głos tak koszmarnie, jak pogodynka z Superstacji, nijak nie dało się słuchać.

Reklamy. Praktycznie całkowicie eliminowały oglądanie czegokolwiek. Za często, za dużo, zbyt nachalnie. Wszystkimi możliwymi otworami w ciele. Czy naprawdę ktoś myśli, że jak obejrzę sto razy reklamę piły do ścinania drzew, to ją w końcu kiedyś kupię?

A medali nowych dla kraju (tylko) sześć, w tym cztery złote, w tym dwa kosmiczne, z fragmentem czelabińskiego meteorytu. Kak priekrasno :)

czwartek, 13 lutego 2014

emocje "w dresach"


Podążałam tropami Łukasza Kubota i ślad mi się urwał, bo tak pięknie rozpoczęta w Melbourne współpraca z Robertem Szwedem Lindstedtem nie chyciła na drugi raz i chłopaki w turnieju w Rotterdamie odpadli już na starcie. W singlu Łukasz nie wyszedł z eliminacji, szkoda...

A w Dausze/Doha w Katarze Agnieszka Radwańska awansowała do ćwierćfinału turnieju. W Rotterdamie Jerzyk Janowicz, na razie 20. w rankingu ATP, pokonał 12. w tym rankingu Tommy'ego Haasa i także awansował do ćwierćfinału, a Fyrstenberg & Matkowski awansowali w deblu do półfinału.

W ogóle święto nastało biało czerwone. Kamil Stoch przeprowadził skok na złoto, piknie, stylowo, z klasą. A Justyna Kowalczyk dziś pokonała wszystko, nawet złamanie kości śródstopia. Dwa złote małe okrągłe olimpijskie gadżety, takie bogactwa lubię :)

W rankingu FIFA, tym od piłki kopanej po boisku, awansowaliśmy, z 77 na 70. Ha, ha, -śmy.  Langsam, langsam aber sicher. W weekend rusza Ekstraklasa part two.

wtorek, 11 lutego 2014

pod słońcem Australii


Miniony turniej Australian Open przebiegał dla mnie dwutorowo: nasi i "moi". Nasi powoli odpadali, została Agn-Isia i Kubot w deblu. Zgrzytałam zębami, kiedy o kolejnych awansach Polaków trąbiono we wszystkich wiadomościach, z wyjątkiem sukcesów Łukasza grającego w parze ze Szwedem. Czy tak trudno dopisać linijkę tekstu i ją przeczytać potem, Szanowni Przygotowywacze Wiadomości Wszelkich? Musiałam opłotkami szukać, co tam u Kubota. A o nim przypomniano sobie dopiero, kiedy doszedł do finału. I dopiero kiedy wygrał, się zaczęło chwalenie, informowanie, gratulowanie. I to, czego już zupełnie nie rozumiem, na ręce prezesa PZT (Polski Związek Tenisowy). A czemu nie bezpośrednio?! Transmisji z meczu Kubota z Lindstedem o finał musiałam słuchać w internetowym radiu po angielsku, bo polskie media temat olały. W każdym razie cieszę się, bo komentatorzy, obcy, wznosili raz za razem wspaniałe okrzyki narastającego zachwytu, a mnie serducho rosło, cała puchłam z dumy. Robert Lindsted po wygranej rozpłakał się i jakoś ucichł, Łukasz skakał jak dzieciak, tańczył kankana, wskoczył na górę do boksu trenerskiego i potem nie mógł zejść, bo za wysoko, co widziałam na odtworzeniu na jakimś filmiku YT. W radiu usłyszałam śpiew z kortu "Polska, biało-czerwoni" i podziękowania zawodników, Łukasz dziękował oczywiście po angielsku i, ku zaskoczeniu, także po polsku :) Można było zrobić piękną relację na żywo i wspólnie przeżywać wielki moment polskiego sportu, ale ktoś przespał, przegapił, mądry Polak po szkodzie. A ja - jak Łukasza Kubota lubiłam i trzymałam kciuki od wielu miesięcy, pilnie śledząc każdy niemal jego występ, tak dalej lubię i jeszcze bardziej oczekuję jego kolejnych sukcesów. Kiedy po Wimbledonie Isia, Jerzyk i Łukasz na zaproszenie odwiedzili Prezydenta, to właśnie Kubot przemawiał w imieniu sportowców i bardzo zgrabnie mu to wyszło.


Ciąg dalszy nastąpi, będzie o "moich", a ściślej, o jednym "moim".

sobota, 1 lutego 2014

fo-sko-fo-sko


Miościewy. Ciepła pora kojarzy mi się nieustająco z sezonem F1, pora zimna - ze skokami narciarskimi, biegami, zjazdami, slalomami, biathlonem. Formuła dopiero co się skończyła i nastały skoki, a czytam, że już znowu lada moment bziu bzzziuuu zaczną latać bolidy po torach świata, już się testy rozpoczęły. A w skokach tuż tuż, tylko patrzeć Planica i koniec sezonu zimowego, jeszcze tylko krótki luty i wiosny początek. Zaczyna mi już coraz szybciej migać ta zmiana pór i dyscyplin, śmiga jak bolid F1 na najszybszym okrążeniu, jakby korbką ktoś coraz żwawiej obracał. Aż mi się od tego przelatywania zlewa w jedno pasmo zamazane Formuła 1 - skoki narciarskie - formuła - skoki - fo - sko - fo - sko - fo - sko...

czwartek, 23 stycznia 2014

życie wypełnione czytaniem


Ciepełko, nie ma co. Pogoda skłania do zakopania. Się, w piernaty, bety, poduchy, koce, pierzynki, kołderki z garem gęstej zupy z imbirem pod ręką. Herbata to za mało na taki zjazd słupka rtęci. I tak do wiosny się nie odkopać. Misie mądre, wiedzą jak właściwie ustosunkować się do tej nieprzyjaznej w sumie pory roku. Stos książek pod ręką jest i rośnie szybciej niż rtęć spada. Nawet jedna nówka się zabłąkała, a to dzięki pani Adeli, tej sąsiadce Florci co to wyemigrowała do antycznej części Dublina, bo wygrała konkurs i nagroda przejściowo pod moją strzechę trafiła. "Życie wypełnione czytaniem byłoby spełnieniem moich marzeń" - napisał Houellebecq w "Poszerzeniu pola walki". Wraz z australijskim słońcem witam kolejne dni Australian Open i naprawdę robi się cieplej. Agnieszka, dobro narodowe, doszła do ćwierćfinału i odpadła, ale bardzo stylowo rozniosła po drodze Azarenkę. Wawrinka Wawrinka Wawrinka maja doszedł już do półfinału a Łukasz Kubot zagra w finale debla. I jest sędzia o uśmiechu delfina i ten jak z filmów Jima Jarmuscha - Enric Molina. 



Berlin                    -2  -----> -3
Budapeszt              0  -----> +2 
Dublin                   +3 -----> +6 
Helsinki                 -6  -----> -5 
Londyn                 +3  -----> +8 
Oslo                     -10 -----> -6 
Rejkiawik              +3 -----> +5 
Sztokholm             -8   -----> -3 
Warszawa             -18 -----> -11 

Wymowne zestawienie dzisiejszych wybranych temperatur (wahania dobowe). Za oknem temperatura niższa niż norweska, cieplej w Helsinkach a w/na Islandii niemal jak w ciepłych krajach

11111 x 11111 = 123454321
W jednej z ostatnio czytanych książek znalazłam (kto wie w jakiej?).

środa, 20 listopada 2013

o wyjaśnienie upraszam


Reprezentacja Polski w piłce nożnej. Kropka. Bo po co słowa i czas marnować. Debiut nowego trenera tradycyjnie w plecy. Ze SŁOWACJĄ, U SIEBIE, przegraliśmy 0:2. Towarzysko, ale do rankingu znowu dopisujemy minusy. Dobiło mnie, że ta sama Słowacja wczoraj bezbramkowo zremisowała z debiutującym w międzynarodowej piłce Gibraltarem. Słoneczko zaświeciło przy drugim w życiu (i pod rząd) hat-tricku Arkadiusza Milika w meczyku z Grecją U-21, i to o nie byle jaką stawkę, bo o awans do MME. Cieszy, nareszcie coś cieszy. I fajnie się oglądało popisy mistrzów kopanej w barażu Szwecji z Portugalią, hat-trick Ronaldo i stos ciał w radosnym szale po dobijającym golu. Głupieję, kiedy słyszę zachwyty na temat Lewandowskiego płynące z całego świata piłkarskiego na tle jego niemocy na reprezentacyjnych boiskach. Pod jaką kategorię taki dysonans podczepić? Słyszałam, że Messi w reprezentacji Argentyny też ma problemy ze skutecznością, ale przecież Lewandowski jest z Dortmundu wyjęty jak cenna roślina przy przesadzaniu w asyście Piszczka i Błaszczykowskiego. No i nie rozumiem i o wyjaśnienie upraszam, bo tak jawnej sprzeczności dawno w otaczającym mnie świecie nie zarejestrowałam.


I jeszcze dla Soboty Jupiler Pro League zaczęłam oglądać, żeby wiedzieć, jak mu się tam w Belgii dzieje, a on tu przyjeżdża i nie ma na czym oka zawiesić, zresztą ostatnio tam też. Powtórzę za jednym z komentatorów sportowych, tęsknię, o dziwo za meczykami Ekstraklasy, to już pojutrze. I skoki się zaczynają i inne zimowe. I już w styczniu Australian Open :)

poniedziałek, 16 września 2013

treserom wstęp wzbroniony


Niniejszym wywieszam oficjalnie tabliczkę z napisem "Treserom wstęp wzbroniony". Wczoraj rano (niedzielne rano) wbiła mi na chatę wieloletnia koleżanka, uprzednio się zapowiedziawszy i próbowała mnie wytresować. Kiedy nie pozwoliłam, cicho i spokojnie, wieloletnia koleżanka wypadła gwałtownie z wielkim fochem na klatkę schodową, dając wyraźnie do zrozumienia, że to koniec znajomości. Krzyżyk na drogę, tak się chyba mówi. Wielokrotnie zastanawiałam się nad fenomenem utrzymywania naszego kontaktu a nawet powiernictwa, przez tak wiele lat między tak różnymi osobami. Dziwiłam się nawet, że nie ma przyjaźni, a powinna być. Ale jak się przyjaźnić z uosobieniem focha? Jestem tolerancyjna, wiele zniosę, wiele rozumiem, widzę jeśli ktoś ciężko pracuje nad sobą, by być lepszym człowiekiem. Ale tresować się nie pozwolę nigdy i nikomu, w żadnych okolicznościach, więc w kontaktach ze mną bacik i szpicrutkę proszę zostawiać w szafie. Ciekawa jestem, jak długo foch potrwa, moje ręce wyciągnięte nieustająco.

Nie mogę wyjść ze zdumienia, jak można w ogóle złapać focha o pierdułkę w niedzielę rano, w miłej leniwej atmosferze poranka, przy pięknej pogodzie, wysokim ciśnieniu atmosferycznym, w miłych okolicznościach przyrody. Wokół bliżej i dalej bieda, nędza, wojny, głód, przemoc, poważne kłopoty i problemy. I nagle szopka o nic. Może potrzeba dramatu, jak w Tangu Mrożka, tylko na mikroskalę. A może tylko niestrawność albo hormony. Gorzej, jeśli psychika.

Bywa, że człowiek codziennie od nowa uczy się tego samego, bo nie jest w stanie nauczyć się i przyswoić danej czynności na stałe. Powiedzmy, że o chodzeniu rzecz. Więc wstaję codziennie i mozolnie uczę się chodzić, po południu nawet zaczynam biegać, lecę na setkę i wieczorem przebiegam kilometr. Aż tu nagle wsiadają na człowieka, że nie przebiegł maratonu. O basta la.

Trudno oddzielić i posortować wady od cech (charakteru, osobowości). Staram się je dokładnie rozróżniać u siebie i innych. Niestosowanie takiego rozróżnienia jest nagminne i konfliktogenne, powoduje masę nieporozumień (chyba za bardzo się wczułam w klimat telewizji śniadaniowych ;). 

Ludzie się rodzą "jacyś" i nawet jeśli rodzina od pieluch pierze mózg, potem szkoła i różne środowiska, to człowiek w środku jest taki, jakim się urodził, najwyżej pokazuje światu kostium i maskę, jeśli nie ma odwagi pokazać nagiej twarzy. Taka oczywista prawda, a wszyscy udają, że jej nie znają.

***

Byłam wczoraj na pysznym chińczyku i pierwszy raz w życiu wcinałam pałeczkami. Szło mi całkiem zwyczajnie, oprócz końcowej garsteczki, która nijak nie dała się poskromić, dopiero widelcem. Miłe urozmaicenie, chyba spróbuję częściej.

***

Dziwnie oglądało mi się meczyk Śląska Wrocław bez Waldemara Soboty. Uczucie pustego miejsca. Ale cieszę się z wygranej i awansu w tabeli, zawsze to, mały bo mały, ale miły składnik układanej z nierównych wielkością puzzli codzienności.

środa, 11 września 2013

ze środka tygodnia


Szarości znów nastały, słońce zgasło na dłużej, pewnie aż do wiosny. Relaks balkonowy czas zwijać, choć jeszcze nie na stałe, jeszcze liczę na przeplatanki słoneczka i (jego) ciepełka. Sandałki czas pakować. Zaczynam jak głupio do dzieci zdrobnieniami. Dziecinnieję czy jeszcze nie dorosłam?

Wyszłam na miasto, maszerowali protestujący związkowcy akurat, grzecznie, równiutko, porządnie, hałasując umiarkowanie, pozdrawiając mieszkańców Warszawy. Dziwne uczucie, wielka siła ludu pracującego, można by pomiarów dokonać, wskaźniki osiągnęłyby ogromną wartość. Prawie żywioł. Może i bez prawie. Tramwaje nie jeździły tylko przez chwilę. Reakcje na wędrówkę gromadną czasem negatywne, czasem agresywne. Czemu? Czasem trzeba wyjść na ulicę, jeśli nie można inaczej. Teraz można wychodzić z protestem na ulicę, taki rodzaj wolności.

Rosja mówi ustami Putina o Ukrainie jak o swojej, nieprawdopodobne ale prawdziwe. Putin znalazł proste rozwiązanie sytuacji z bronią chemiczną w Syrii, ale to nie on dostał pokojową Nagrodę Nobla. Czernie i biele mieszają się nie tworząc odcieni szarości, color blindness szerzy się na potęgę. Lekarstwa jeszcze nie wynaleziono.

Nowojorski uso pen skończony i dobrze, bo kiedy jechała karetka słyszałam Azarenkę. Waleczny Stanislas mieszany czesko-niemiecko-szwajcarski Wawrinka pięknie wojował i aż szkoda, że tylko do półfinału. Ale i finał zajmujący, jako człowiek kobieta stanowczo wolę męski. Nadal, Rafael Nadal, przeszedł samego siebie wygrywając osiem z dziewięciu ostatnich gemów. I operatorzy dostają ode mnie Oscara za ujęcia kortów.

San Marino, number FIFA 207 zmieniło bilans bramkowy z 0-38 na 1-43, za naszych kopaczy, nie chwaląc się, przyczyną. Anglicy wzięli i zremisowali z Ukrainą, jakoś chyba na przekór, na złość. Trzeba będzie jeszcze pobiegać w październiku, jeszcze nie o pietruszkę. "Futbol jest okrutny" - taka książka powstała, mam nadzieję kiedyś upolować, przeczytać. Oprócz eseju Orwella nie czytałam jeszcze żadnej piłkarskiej książki, a ciągnie mnie w te rejony. Jak ludziom może wystarczyć jedno życie. Chyba wyjdę na ulice protestować. Chcę więcej, na początek kilkanaście. Żeby wszystko zdążyć.

piątek, 30 sierpnia 2013

nadwrażliwość


Wyjaśniło się, czemu aż tak bardzo nie mogę znieść odgłosów wiertarki, młota pneumatycznego, maszyny do cięcia krawężników, stukania, czyli wszelkich akustycznych skutków prac budowlano-remontowych. Mam nadwrażliwość słuchową. Słyszę w zakresie, w jakim statystyczny ziemianin rozkoszuje się błogą ciszą. A "cięższe" dźwięki słyszę w sposób zwielokrotniony. Po lekturze "Tajnego dziennika" i "Chamowa" Mirona Białoszewskiego pomyślałam, że biedak musiał mieć to samo. Teraz już wiem, czemu tak rzadko odkurzam, choć bardzo lubię czystość, czemu powyrzucałam wszystkie dywany i każdą powierzchnię podłogową po prostu myję.


A Śląsk pogoniony wczoraj przez Sevillę 0:5, nie patrzyłam, jedynie słuchałam układając Ravensburger puzzle 500. Sobota zweryfikowany w czwartek negatywnie. Cóż, 9-1 w dwumeczu, musi boleć, ale chyba bardziej kibiców niż "onych". Czasem można porwać się z motyką na słońce, tyle, że najpierw trzeba przejść porządny trening obsługi narzędzi rolniczych. Czekam na weekend, może w ekstraklasie pohulają. A może nie. 


Weszłam w posiadanie instrumentu grzechoczącego i sobie grzechoczę, uradowana niczym noworodek, pozazdrościwszy kariery muzycznej Pendragonowi. Piter, dzięki za inspirację :)


Lecę, obiadek w lesie, fińska książka woła, że dziś jeszcze nieotwierana i nowy słonecznik kusi zapachem. A przy komputerze nie lubię siedzieć dłużej niż godzinkę, taka niewspółczesna się robię. Czego i Wam życzę?

sobota, 17 sierpnia 2013

prąd dobry


Czas galopuje. A przecież lato, słońce, więcej jasnych godzin. Dobre prądy traktują codziennie naruszoną konstrukcję mojego szkieletu, w ramach rehabilitacji finansowanej przez NFZ. A reszta? Z resztą trzeba sobie jakoś radzić, na przykład jedząc makrele. Piekę dynię, małosolne produkuję, kontynuuję szalik na drutach i powieści skandynawskie. Jeszcze polska piłka kopana nie zginęła, Śląsk Wrocław przepięknie "załatwił" Club Brugge, i to aż dwa razy, młodzi U-21 pokonali Turków (trzy bramki w pół godziny), a towarzysko, po trzydziestu sześciu latach, pokonaliśmy Duńczyków. Sobota mój pupilek Waldemar uwija się jak w ukropie, wiedziałam, że tak będzie. Brawo, chłopaku, wierzyłam i doczekałam się. Janowicz wędruje ku górze rankingu. Małe rzeczy ale wiele radości.


A kiedy we Wniebowzięcie (i) Wojska Polskiego punktualnie w południe za moim oknem przeleciało z wielkim hukiem siedem samolotów pozostawiając na chwilkę biało-czerwoną smugę dymu, w telewizorze mówili, że umarł Sławomir Mrożek. A ja mam trzęsienie ziemi, płyty tektoniczne trzęsą się i ruszają trykając się jak nafaszerowane testosteronem. I trudno na tak niestabilnym gruncie cokolwiek zbudować, ale i tak buduję, bo codzienność to budowanie. Cieszę się słońcem, cieszę się śliwkami, oglądam czarne jak święta ziemia paznokcie od wielkich najpyszniejszych na świecie słoneczników. Już nie mogę krócej obciąć a od czyszczenia opuchnięte i bolą. Trudno, chyba włożę rękawiczki, bo pestki słonecznika to mój największy letnio-jesienny nałóg, z tego się już nie da wyleczyć.

środa, 22 maja 2013

księżyc D nad Narodowym


Tyle razy odpuszczałam Noc Muzeów, niestety. Tym razem skusiła mnie perspektywa zobaczenia na własne oczy Stadionu Narodowego. Wtopiłam się w dziki tłum już w okolicach 19.00 i wielką falą wpłynęłam przez wybetonowany tunel na płytę stadionu. Trwały akurat targi książki (do 19.00), więc nie zdziwił mnie wielki szyld "Nasza Księgarnia", ale poczułam się łyso. Nie było trawy, bramek, kibiców i chyba pierwszy raz zatęskniłam za dopełniającymi nastroju gadżetami. Na boku uformował się spory ogonek do zwiedzania zaplecza, pognałam z refleksem szachisty korespondencyjnego. Postałam blisko dwie godziny pojona roznoszoną przez chłopaczków z chorągiewkami i tornistrami z wrzątkiem kawą promocyjną, nawiązały się kontakty kolejkowe.




Przewodnik oprowadzający moją grupę po zapleczu zaczynał być lekko rozkojarzony, ale jeszcze w dobrej kondycji. Opowiadał o telewizorze Szczęsnego i o Balotellim, pokazywał szafkę Ronaldo. Wiem nawet, gdzie się znajduje się ustrojstwo "otwórz/zamknij dach".




Zwiedziliśmy łazienkę, lożę VIP, kaplicę wielowyznaniową.




Pojeździliśmy ruchomymi schodami w górę, w dół.





Na koniec wyprowadzono nas korytarzem dla VIP-ów.




zdjęcia: xbw


A nad miastem unosiło się wielkie pękate D.


piątek, 3 maja 2013

"Mam sześć lat" - powiedział mój blog


Latka lecą, mój blog się starzeje (a ja wraz z nim). Trzeciego maja 2007 roku zaczęłam pisać i ciągnę ten wózek uparcie.

Sześć lat temu mój kolega Pendragon wyjechał do Irlandii i zaczął opisywać blaski i cienie emigranta na blogu. Tak sobie poczytałam i pozazdrościłam i też sobie bloga założyłam, ojcze chrzestny Pendragonie. Skoro nie mogłam zostać emigrantką ;)

Miałam zamiar skrobnąć jakąś notkę okolicznościową, ale pogoda wespół z porażką dokumentną "mojego" Śląska we wczorajszym PP wytrąciły mnie z doskonałego jeszcze przed meczem nastroju, łamie mnie we wszystkich kościach, chyba po prostu pójdę spać uprzednio poczytawszy, a czyje tomiszcze, dowiecie się wkrótce, oczywiście.

Chyba nie lubię rocznic. Wolę świętowanie/czczenie/pamiętanie rozłożone równomiernie.  Rok ma 365/6 dni. Ale czasem napomknąć nie zawadzi.





Kazimierz Wojniakowski
Widok Sejmu w czasie uchwalania Konstytucji 3 maja
1806, Muzeum Narodowe w Warszawie.


środa, 24 kwietnia 2013

Termalica – Bruk-Bet Nieciecza KS


Wiadomo, że z naszej najwyższej ligi odpadną dwa zespoły, a w ich miejsce wejdą dwa nowe z dołu czyli z 1. ligi. Zajrzałam sobie z ciekawości, kto tam przoduje, kto dostanie szansę i co widzę? Termalica – Bruk-Bet Nieciecza KS. Dziwna nazwa, taka bardziej siatkarska niż nożna. Czytam jeszcze raz, oczy przecieram zaspane jeszcze, i nie wiem o co chodzi. Drążę. Nieciecza to wioska w gminie Żabno. Liczba mieszkańców nieco ponad siedemset.

Owszem, mają drużynę od 1922 roku. I ostatnio klub się wspina powolutku ale systematycznie. Z ogonów do 5. ligi, 4. ligi, 3. ligi, 2. ligi i teraz ma szansę zostać beniaminkiem w ekstraklasie, choć jeszcze dziewięć chyba kolejek do rozegrania zostało. Prezesem jest kobitka. Trenerem Kazimierz Moskal, były piłkarz, nawet reprezentant, trenujący ostatnio Wisłę Kraków. Bramki seryjnie strzela Dariusz Pawlusiński. Stadion z 2007 roku, na dwa tysiące miejsc ponad, częściowo zadaszony. Ktoś zainwestował i pokazał, że można. Fajna sprawa.




czwartek, 18 kwietnia 2013

dobra polska piłka



Ale się będzie działo, w maju drugiego i ósmego, dwumecz Legii ze Śląskiem w finale Pucharu Polski. Wczoraj w półfinale Wisła Kraków dała się rozłożyć na łopatki Śląskowi Wrocław 2:3 czyli w sumie w dwumeczu 3:5, w czym udział miał zarówno Mila jak i Sobota. Harmonijnie brzmi: Śląsk Wrocław, Mila, Sobota.


Kiedy Śląsk wygrywa, cieszę się przeogromnie, kiedy Sebastian Mila w formie i dyryguje na boisku, asystuje i strzela, cieszę się podwójnie. A pełnia szczęścia kiedy i Waldemar Sobota zdobędzie bramkę. Więc wczoraj piknie oj piknie było, hej. Jeszcze dosładzali komentatorzy z TVN Turbo, że to najlepszy mecz rozegrany ostatnio na polskich stadionach, że Sobota taki doskonały technicznie. Postęp oczywisty, jeszcze niedawno Śląsk przegrał z Bełchatowem (!), Mila nie strzelił karnego w meczu z Podbeskidziem i tylko remis. A tu proszę, Mila co mecz, to strzela, już czwarty raz pod rząd. A wczoraj jeszcze kibice obu drużyn wespół w zespół, przyjaźnie nastawieni, nie wiem czemu, ale ponoć się LUBIĄ.

Śląsk potrafi być mocno niestabilny, więc emocje były do ostatniej doliczonej minuty. Nie zapomnę nigdy listopadowej rywalizacji z Jagiellonią, kiedy to już wygrywali 3:0, Jaga miała dziesięciu zawodników na boisku po czerwonej kartce, a tych zielonych poniosło i dali sobie wyrównać na 3:3, choć Jaga kończyła w dziewiątkę po drugiej czerwonej kartce. Choć w sumie nic dziwnego, skoro na drugą połowę Hajto wypuścił Smolarka. Miałam mały dylemat, bo drużynę z Białegostoku też lubię.

Da się oglądać polską piłkę nożną.

A może by ich tak z tego Wrocławia w komplecie i z trenerem na mecz z Anglią, Ukrainą, Czarnogórą? I tak nie mamy już nic do stracenia.

czwartek, 11 kwietnia 2013

środa rocznica bramki i zielony szalik


Absurd na absurdzie i absurdem pogania. Nie pomaga świadomość, że to nie cecha charakterystyczna kraju, w którym żyję. Wszędzie na świecie ludzi otaczają bezsensy czy nonsensy, które przeszkadzają, niektóre aż dech zapierają, inne powszednieją. Na dodatek to co dla jednego jest mega niedorzecznością, dla drugiego jest świętością i odwrotnie. Nie ma jednej oczywistości, jednej logiki. Nie dogadują się bliscy, znajomi, bracia krwi i z wyboru. Czyli normalny bieg historii, jak było od zarania dziejów i zapewne będzie po wsze czasy. Jednomyślność ludzkości po prostu nie dana. Najgorsze jest to, że tak nam smutno i przykro i nijak pojąć nie możemy, jak "oni" mogą nie widzieć, nie rozumieć i nie pojmować, tego, co my w naturalny sposób ogarniamy. I nikt nie jest w stanie wyjść z tego zaklętego kręgu i spojrzeć z zewnątrz. Przepraszam, jest jedna oczywistość taka sama dla każdego, mianowicie, że to właśnie ja mam rację.

Meczykiem sobie wczorajszy dzień osłodziłam, miałam przeczucia. Wrocławianką być powinnam. Co prawda tylko Puchar Polski, ale jak dobrze było popatrzeć na cud piękności bramki Soboty ('10) i Mili ('13, z wolnego prosto do bramki), Śląsk Wrocław znów na fali wznoszącej, w rozgrywkach Ekstraklasy ruszyli wreszcie z zaczarowanego piątego miejsca i, póki co, są na pudle, schodek numer trzy. Naprawdę pojęcia nie mam, czemu akurat za nich najbardziej trzymam kciuki. Barcelona Messim stoi, jeden człowiek, a taka moc sprawcza. Jednak Ibrahimowic nie dał rady. Rozgrywki Ligi Mistrzów tak kątem oka obserwuję, ale już blisko końca, więc zwiększam kąt.

Dla odreagowania dziergam zielony szalik na drutach, na powitanie wiosny, tempo niezadowalające, może wyrobię się do mistrzostw świata w piłce nożnej.