.

De omnibus dubitandum est. Tempora mutantur et nos mutamur in illis. Homo sum: humani nil a me alienum puto. Manifesta non eget probatione. Non scholae, sed vitae discimus. Non omnia possumus omnes. Nulla dies sine linea. Nil desperandum. Sapere aude. Nolite timere. Miser, qui numquam miser. Omne ignotum pro magnifico. Cura te ipsum. Si vis pacem para bellum. Concordia res parvae crescunt, discordia vel maximae dilabuntur. Vanitas vanitatum et omnia vanitas. Per scientiam ad salutem aegroti.

kaleką matematyką obliczamy swoją wartość (Emily Dickinson)

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą stare dzieje. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą stare dzieje. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 10 czerwca 2014

bez granic Twój świat


Breakout

Póki jeszcze umiesz ruszyć drogą pod prąd.
Póki jeszcze wierzysz, że gdzieś nowy jest ląd.

I jak echo Ci odpowie
Twoim słowom inny człowiek.
Póki jeszcze tak się zdarza,
warto żyć.

Póki jeszcze wierzysz, że bez granic Twój świat.
Póki jeszcze wierzysz, że dościgły jest wiatr.

Póki wierzysz, że gdzieś w ciszy
jest ktoś, kto Twój głos usłyszy.
Póki jeszcze tak się zdarza,
warto żyć.

Póki jeszcze wierzysz, że bez granic Twój świat.
Póki jeszcze myślisz, że są okna bez krat.

Póki uśmiech ma twarz dziecka
i nadzieja w tobie mieszka.
Póki jeszcze tak się zdarza,
warto żyć.

sobota, 24 maja 2014

późne uzupełnianie deficytów


Dzieciństwo ubogie we wrażenia i możliwości, taki kraj, takie czasy, takie okoliczności. W biblioteczce "Bardzo dziwne opowieści" Ewy Szelburg Zarembiny (prezent od rodziców na siódme urodziny), "Nowy kiermasz bajek" (baśnie i legendy Warmii i Mazur, szkolna nagroda), "Tajemnica szyfru Marabuta" Macieja Wojtyszki. I jeszcze kilka "Tytusów" nabywanych z nadzwyczaj sporadycznego kieszonkowego. Więc wchłanianie wszystkiego co w telewizorze, czasem teatr tv, czasem film, czasem lekcje języków obcych (Écoutez et répétez). Biblioteka w zbiorczej szkole gminnej. Polonistka, która kazała przeczytać, poza programem, "Faraona" Prusa. Kiedy rodzice kupili malucha (nauczyłam się natychmiast prowadzić, na rowerze nie potrafiłam jeździć, bo nie miałam roweru) i wyjeżdżaliśmy na wakacje, największą frajdą była długa podróż, mniej stacjonowanie w jakimś turystycznym punkcie. Raczej szaro i bezbarwnie, monotonnie, jednostajnie, ilość bodźców kroplą w morzu w stosunku do zapotrzebowania. To był jakiś letarg. Szkoła średnia i harcerstwo, do którego za nic bym nie wstąpiła, gdyby to nie była drużyna wodna. Granatowe twarzowe bluzy i nauka żeglarstwa połączona z wyjazdami nad jezioro. W pierwsze licealne wakacje obóz żeglarski i zdobycie patentu żeglarza jachtowego, szanty, węzły i tęsknota za Omegą. Wesołe wspomnienia z porannego wrzucania do wody prosto z łóżka, w ciuchach, w swetrach (nauczyłam się pływać w tempie błyskawicznym), chrzest wodniacki i nowe imię Zawszona Wanta. Ale kiedy zostałam wytypowana przez drużynę na prawdziwe pływanie, rejs dwutygodniowy non stop, rodzice powiedzieli NIE. I tak skończyło się moje żeglowanie, rejs jachtem ustawiłam na półce. Obok stoją: lot w kosmos, podróż koleją transsyberyjską, zanurzenie na okręcie podwodnym czy rejs transatlantykiem. Ale marzenia nie wyginęły, cały czas siedzą, czają się, w pełnej gotowości. Aktywują się niespodziewanie. Kiedy tylko zaczęłam oglądać "Na koniec świata" (To the Ends of the Earth) pofrunęłam momentalnie na bocianie gniazdo za wzrokiem głównego bohatera płynącego z Anglii do Australii, a w pierwszych minutach serialu usłyszałam, że śpiewam szanty, na głos. Teraz czytam Goldinga, literacki pierwowzór Noblem nagrodzony i czuję się jak za młodu, kiedy był najwłaściwszy czas na tego typu lektury. I nadrabiam, i uzupełniam, a radochę mam bezkresną jak morski horyzont.

I okazuje się, że choć William Golding "Rites of Passage" napisał w 1980 roku, to nie mogłam przeczytać nieprzetłumaczonej, niedostępnej w kraju książki (Nobel i sława od 1983 roku), a nawet gdyby jakoś się dostała w moje ręce, to językowo edukowano mnie systemowo jedynie w przymusowym rosyjskim, a od szkoły średniej także w niemieckim (jedynym "do wyboru" w jedynej szkole średniej w mieście). Moje, ostatnio często praktykowane, motto życiowe, stare, dobre, mądre, ponadczasowe: Lepiej późno niż wcale. Czego i Wam życzę.

piątek, 27 grudnia 2013

sylwestrowe wspomnienie


Lat temu ponad dwadzieścia, Czechosłowacja. Za znajomymi znajomych wybrałam się do Pragi na ekumeniczne spotkania młodych w ramach Wspólnoty Taizé. Moja reakcja na Hradczany, Teatr Narodowy, Stary Rynek, Plac Wacława, Złotą Uliczkę, Daliborkę, Most Karola i przede wszystkim KATEDRALĘ była niezwykła. Zaczęłam, chodząc po ulicy, śpiewać po francusku, nieznane dziwne melodie, otwierałam usta a muzyka i słowa "brały się skądś", piękne, ciągle nowe. Francuskiego nie uczyłam się nigdy i słowa były jedynie francuskopodobne, ale płynęły nieprzerwanie dosyć długo. Sporo godzin spędzałam na samotnym włóczeniu się po mieście, jeżdżeniu metrem (ukončete prosím výstup a nástup, dveře se zavírají), patrzeniu, wchłanianiu i zapamiętywaniu. Natknęłam się na wystawę fotograficzną Josefa Koudelki! Kupiłam dwa jego albumy i plakat, mam do dziś.


Jeśli chodzi o modły, to najmilej wspominam siedzenie na podłodze w wielkim namiocie na Letnej i śpiewanie kanonów w tylu językach, ile grup z różnych krajów pod dachem :) Dostaliśmy teksty w kilku podstawowych językach, skorzystałam i śpiewałam po trochu w każdym ;) Wszyscy ludzie wokół byli mili, uprzejmi, serdeczni, niezwykłe w tak wielkim tłumie. Mieszkałam w jakimś bloku u rodziny, z nieznanymi wcześniej dziewczynami, chodziliśmy na obiady do jeszcze innej rodziny. Trochę biedna byłam z moim wegetarianizmem. "Gospodyni" kolegów zaskoczyła mnie, gotując specjalnie i tylko dla mnie zupę bez mięsa. Podrzucała mi też owoce. Wszyscy w biedną vege pakowali ciasto, "skoro nic innego nie możesz", wchłonęłam przez te kilka dni ilość nieprzyzwoitą :) Na Sylwestra wylądowaliśmy u jeszcze innej rodziny, piliśmy szampana i z balkonu oglądali imponujący pokaz sztucznych ogni, jak na zakończenie wojny światowej! Wtedy to była dla mnie kompletna nowość. Potem przemieszczenie na potańcówkę do jakiejś szkoły. Towarzystwo szalało, a ja przyglądałam się i wcinałam surówkę. Do rana przekimałam na szkolnych krzesłach i bladym świtem wybrałam się na noworoczną poranną mszę, w jakichś podziemnych garażach. Jako, że byłam w nielicznym gronie jedyną Polką, brałam czynny udział czytając przez mikrofon wszystkie teksty po polsku :)

Zostały zdjęcia, pocztówki i ciepłe wspomnienia, schemat praskiego metra, no i teraz post na blogu. I niepowstrzymany pociąg do Pragi.



piątek, 8 marca 2013

2301 m n.p.m.


Dziecięciem będąc pojechałam z rodzicami w Tatry. Rejestrowałam niewielką przestrzeń wokół siebie. Pewnie to były Kalatówki, bawiłam się w najlepsze ale jednego razu podniosłam głowę i zobaczyłam Wielką Górę. Miałam pewnie ze trzy latka, ale górę pamiętam wyraźnie. 

Kiedy w 1980 roku Polacy dokonali pierwszego zimowego wejścia na ośmiotysięcznik i to od razu na najwyższą górę świata, wymalowałam na plastyce plakat (temat dowolny). Pamiętam jak pracowicie wykreskowywałam napisy Leszek Cichy i Moun Everest i Czomolungma, i te napisy układały się w wielkie góry. Wszystko z prostych kresek. Plakat długo wisiał na szkolnej wystawie w korytarzu.

Potem jeździłam do rodziny w Góry Sowie, zdobyłam Wielką Sowę (1015 m n.p.m.), rozpoczęłam nawet zdobywanie Górskiej Odznaki Turystycznej, miałam książeczkę, zbierałam w niej z dumą pieczątki. A potem długo długo nic, i dopiero po maturze, z ludźmi z roku wybraliśmy się w Tatry, chyba w październiku. Ja z kondycją zdobytą na szkolnych lekcjach wuefu (cha cha cha) i góry wysokie. No dobrze, codziennie rano na szlak, grupką, wszyscy razem. Umęczyłam się straszliwie, nie mogłam za nimi nadążyć. I tak przez trzy dzionki. Kolejnego dnia grupa poszła beze mnie. Pomarudziłam trochę i wyszłam, udając się w stronę gór, z Zakopanego. I tak sobie szłam przed siebie, doszłam do Kuźnic, jakoś tak znalazłam się w schronisku na Hali Kondratowej. Spotkałam w nim dwóch chłopaków, z którymi zderzyłam się w drzwiach do Murowańca dzień wcześniej. Szli na Giewont, no to poszłam z nimi. Po wspięciu się na Rycerza Śpiącego szkoda nam było wracać, pogoda jest, dzień trwa choć już stanowczo nie poranek. Poszliśmy w stronę granicy na Kopę Kondracką (2005 m n.p.m.), wiało, ja chuchro, powkładałam sobie kamienie do kieszeni kurtki. Odziana byłam prawidłowo, buty też miałam idealne. A potem podreptaliśmy granią wzdłuż granicy na Kasprowy Wierch. Po drodze dołączył do nas jeszcze jeden chłopaczek, jakoś tak poprzyciągaliśmy się jak drobiny rtęci. I zgraną paczką powędrowaliśmy dalej, na Świnicę (2301 m n.p.m.). Było już późne popołudnie, turyści schodzili raczej niż wchodzili. Ale być tak blisko i nie wejść? Przy takiej niespodziewanej dyspozycji organizmu? Łatwo nie było, powiem nawet, że resztką sił, o zejściu tuż pod samym szczytem się po prostu nie myśli. Człowiek jest w transie, staje się jednym wielkim pragnieniem pokonania góry, poskromienia jej, pokonania siebie. Na taka małą skalę, bo tylko na dwóch tysiącach metrów, ale bez przygotowania i doświadczenia. Mogę powiedzieć, że wtedy wzniosłam się na wyżyny w każdym znaczeniu. Chłopaki mieli aparat, porobiliśmy zdjęcia, jest dowód :) Widoczności już nie było, ale nie chciało się schodzić, przyjemnie mieć świadomość jak wysoko się siedzi. Ale jak mus to mus, nikt nas nie zniesie. Dowlokłam się do Kasprowego, towarzysze chyba byli w ciut lepszej kondycji. Nie było już mowy o dalszym schodzeniu, i ciemno się robiło i zmęczenie zbyt duże. Udało nam się załapać na ostatni zjazd kolejką, już taki zwożący na dół pracowników.

Byłam potem parę razy w górach, jakieś Morskie Oko, znowu Giewont, na Słowacji wjechałam kolejką na Chopok (jednak nie weszłam na sam szczyt, zimno i gęsta mgła), wędrowałam, ale to już z synem wokół Śnieżnych Kotłów w Karkonoszach, byliśmy też w Beskidach i malutkich Górach Świętokrzyskich. Ale ta Świnica, póki co, to najbardziejsza górska frajda jaką PRZEŻYŁAM.





piątek, 18 maja 2012

Co ci się tak nogi trzęsą?


W moim ogólniaku na dużej przerwie leciała muzyka. Dyrektor zawsze mnie pytał: Beata, co ci się tak nogi trzęsą? :) No, "trzęsły się" przy większości kawałków, moi koledzy z radiowęzła mieli dobry gust muzyczny a ja szczególną wrażliwość na kawałki taneczne. Może nie znałam wtedy Donny Summer, ale "I feel love" słuchałam namiętnie w wykonaniu Bronski Beat. Zwłaszcza na parkietach dyskotek, pod koniec szkoły i na początku studiów. Stare dzieje, szalona wczesna młodość :)

Donna Summer - I feel love