.

De omnibus dubitandum est. Tempora mutantur et nos mutamur in illis. Homo sum: humani nil a me alienum puto. Manifesta non eget probatione. Non scholae, sed vitae discimus. Non omnia possumus omnes. Nulla dies sine linea. Nil desperandum. Sapere aude. Nolite timere. Miser, qui numquam miser. Omne ignotum pro magnifico. Cura te ipsum. Si vis pacem para bellum. Concordia res parvae crescunt, discordia vel maximae dilabuntur. Vanitas vanitatum et omnia vanitas. Per scientiam ad salutem aegroti.

kaleką matematyką obliczamy swoją wartość (Emily Dickinson)

czwartek, 29 listopada 2012

Kjell Ola Dahl - "Czwarty napastnik"




Do pierwszej książki Dahla ("Mały złoty pierścionek") podchodziłam nieufnie, z obawą, że nic dobrego. Przez kilka stron nie mogłam załapać, zaskoczyć. Ale w końcu ja i książka doszłyśmy do porozumienia, złapałam rytm, załapałam poczucie humoru autora i już truchcikiem pobiegłam do końca i przez część drugą ("Mężczyzna w oknie") dobiegłam do trzeciej, "Czwartego napastnika". Główni bohaterowie, inspektor Gunnarstranda i jego asystent komisarz Frank Frølich prowadzą dochodzenie, w które zamieszana jest Elisabeth, z którą właśnie związał się Frank. Układ "ździebko" niezręczny dla policjanta. Zostaje przez to odsunięty od śledztwa, jednak, oczywiście, prowadzi je nadal na własną rękę. Znika kilka osób, w tym Elisabeth, gdzieś w tle pojawia się skradziony obraz Belliniego. W sumie fabuła taka sobie, wciąga na chwilę, ale nie zostaje w pamięci na dłużej. Kiedy już wszystko się wyjaśni, nie padamy z wrażenia. Ale cykl ma swój rytm i klimat, Gunnarstranda jest bezbłędny, zwłaszcza w scenkach rodzajowych z rybką o imieniu Kalfatrus. Dahl doprawił swoje książki sporą garścią informacji o swoim kraju, o literaturze, malarstwie. Już w lutym kolejna część norweskiej serii, o makabrycznym tytule, na szczęście zamienionym przez wydawcę na bardziejszy. Już się cieszę, choć bez drżenia rąk, szkoda tylko, że nie będzie Kalfatrusa. A okładka z sennego koszmaru.


Kjell Ola Dahl
"Czwarty napastnik"
(Den fjerde raneren)
rok wydania oryginału: 2005

wtorek, 27 listopada 2012

Florcia zamierza odwiedzić sąsiadkę


Florcia postanowiła odwiedzić swoją sympatyczną sąsiadkę, panią Adelę. Już się zebrała, myśląc o aromatycznej kawce i pysznym paniadelowym ciachu (wypieki udawały się Adeli nadzwyczajnie), kiedy przypomniała sobie, że przecież Adela wyemigrowała na stałe, z całej zagranicy wybierając Irlandię. Zamieszkała podobno w Antycznej części Dublina.


poniedziałek, 26 listopada 2012

"Niegdyś a dzisiaj"


"W młodszych dniach cieszyłem się z poranka,
Wieczorem płakałem; teraz, gdy jestem starszy,
W zwątpieniu zaczynam mój dzień, ale
Święty i światły jest mi koniec dnia."

                          Fryderyk Hölderlin
                         


sobota, 24 listopada 2012

"Con amore" - Krystyna Berwińska





Con amore to określenie sposobu wykonywania utworu muzycznego, znaczy grę  z uczuciem. Ale także jest to powieść z lat siedemdziesiątych o dwudziestolatkach z konkursem chopinowskim w tle. Do niedawna nie miałam pojęcia o istnieniu książki, miałam w głowie jedynie odpychającą realizację filmową (rola Ewy - katastrofa). Przeczytałam ze względu na charakter muzyczno-konkursowy tła opowieści. I całkiem zadowolona jestem. Przeniosłam się na chwilę do lat siedemdziesiątych czyli moich najwcześniejszych wspomnień. 

Trójka przyjaciół, Zośka, Andrzej i Grzegorz przechodzą eliminacje do konkursu chopinowskiego. Ich profesorem jest Tata, czyli ojciec Zosi. Ewa, dziewczyna Grzegorza, nagle dowiaduje się o guzie w mózgu, izoluje się od świata, wpada w depresję, rzuca chłopaka, zakochuje się w niej Andrzej, którego z kolei skrycie wielbi córka profesora... Stanowczo, jak z telenoweli :) Na szczęście język powieści jest całkiem przyjemny i, bynajmniej, nie telenowelowy. Chłopaki, tuż po przejściu eliminacji, wiedzą, że mają bardzo duże szanse na finał konkursu, jeśli odpuszczą na kilka miesięcy wszystko oprócz muzyki, która jest zazdrosna. Ok, tylko kto zaopiekuje się Ewą, załamaną sierotą bez bliskich?

Muzyka Chopina przepływa przez kolejne strony książki, bohaterowie grają pod figurą (pod pomnikiem Chopina w Łazienkach), w Wólce (w Żelazowej Woli), w TiFC-u, w Filharmonii, w Saloniku Chopinów na Krakowskim, a spotykają się na Okólnik pod luteńką. Oprócz wątku dla melomanów jest sporo ciekawych momentów z życia wziętych, zwłaszcza z "tamtych" czasów, ale też i uniwersalnych. Książkę powinnam przeczytać pół życia temu. Ale nie przeczytałam.

Podobało mi się sporo fragmentów "Con amore", kilka zacytuję:

"Wchodzisz na estradę i krzyczysz: "Patrzcie jak ja gram!". A trzeba, żebyś mówił: "Jak piękna jest muzyka, którą gram...".  (nauki Taty)

"Jak to jest z Chopinem i z tym fortepianem Chopina. Starać się, aby nasz brzmiał tak jak jego? Inna była skala możliwości instrumentu wtedy, a inna jest dziś. Na przykład tamto forte i nasze... Czy grając Chopina mamy prawo do naszego forte, choć wiemy, że u niego nigdy tak ono nie brzmiało? Tata twierdzi, że mamy prawo, bo Chopin odkrył duszę fortepianu. Jego kolorystykę, dynamikę, instrumentalizm - a więc, jakby przeczuwał fortepian przyszłości."  (nauki Taty)

"Lubię obserwować, jak się różni pianiści zachowują na estradzie. Na przykład: on i Grzesiek. Kolosalna różnica! Grzegorz nosi wizytowe ubranie, jakby się w nim urodził. Jędrek - traktuje swój uniform koncertowy jak dopust boży. Grzegorz - widzi publiczność, umie się kłaniać, umie słać jej uśmiechy, okazywać wdzięczność. Jędrek - w ogóle jej nie widzi; dla niego wszystko, co nie jest muzyką, jest złem koniecznym, udręką. Grzegorz siada do fortepianu ceremonialnie, poprawia krzesło, przypasowuje się, wyciera ręce, przeciera chusteczką klawiaturę, wyczekuje na uspokojenie sali... Jędrek rzuca się na stołek i wali z kopyta. Ma się wrażenie, że jeszcze nie usiadł, a już gra. Grzegorz - opanowany, elegancki. Jędrek - żywioł, nieświadomy swojej siły. Człowiek - fortepian. Sama muzyka. I tylko czasem w jego twarzy jest tyle męki, że aż patrzeć na niego nie mogę."

"Con amore"
Krystyna Berwińska
rok wydania: 1976




zegar słoneczny z pomnikiem




Karol Józef Lipiński
1790 - 1861


W Radzyniu Podlaskim, przed Pałacem Potockich pojawił się niedawno pomnik Karola Lipińskiego, polskiego skrzypka i kompozytora, właśnie w Radzyniu urodzonego.

A w pobliżu, ni z tego, ni z owego, wyrósł zegar słoneczny, nówka, ale tyz pikny.




zdjęcia by xbw

wtorek, 20 listopada 2012

'olśnienie poezją' - Adam Zagajewski - "Anteny"





Postanowiłam zrobić sobie weekend z Zagajewskim, pomysł przedni. Przykleiłam się do "Anten" tak silnie, że połowa nocy minęła, a ja jeszcze, mimo coraz bardziej sklejonych powiek, chciałam sobie poserfować na tej poetyckiej fali :) W nocy śniło mi się wzburzone morze unoszące statki w zatoce, sennie niegroźne i sennie magiczne. Było dziwnie jasne i fascynujące. Patrzyłam na nie przez okno niezwykłego domu. Zdecydowanie poezja Zagajewskiego może stymulować ciekawe sny, czego i Wam życzę.

Już okładka tomiku, starannie wybrana przez poetę, silnie porusza, zwłaszcza takiego wzrokowca łasego na obrazy jak ja. A to co w środku także może nakarmić na długo, a i na całkiem sporo dokładek wystarczy. Zatem - pełna uczta.

Jest tu "zachwyt nad staccato dawnej muzyki", "tęsknota za morzem, zawsze nowym, świeżym", tu "płoną ogniska na łąkach" i "sowy śpiewają", a "wiatr kołysze sosną", "żółte pola", "zielone platany" i "ogromne sterty pachnących jabłek". Miasta, katedry, turyści, Hölderlin i uwielbienie Miłosza, i delfiny.

Jest sporo muzyki Bacha, Beethovena, Brahmsa, Mozarta, Schuberta, Schumanna, Chopina, Mahlera, Szostakowicza, Lutosławskiego, a nawet śpiew Kathleen Ferrier i orkiestra Cyganów.

Adam Zagajewski
"Anteny"
rok wydania: 2005

rób to do czego się nadajesz


"Nigdy nie zapomnę jego pierwszego kazania. Było na temat, że każdy powinien to robić, do czego się najlepiej nadaje. (...)

>> Gdybyś miał krowę i drzewo jabłoni i gdybyś jabłoń przywiązał w stajni, krowę zasadził w ogrodzie tylnymi nogami, ile też mleka otrzymałbyś z drzewa, a ile jabłek przyniosłaby ci krowa?<<"

Uśmiałam się nieźle czytając ten fragment (Zagadka! Z jakiej książki?), ale i w całej rozciągłości chłonę mądrość kazania i wcielam w codzienność.

poniedziałek, 19 listopada 2012

wspólne słuchanie muzyki (2)




Muzyka słuchana z tobą

    Music I heard with you was more than music...
                                     Conrad Aiken


Muzyka słuchana z tobą
zostanie na zawsze z nami.

Poważny Brahms i elegijny Schubert,
niektóre piosenki, czwarta ballada Chopina,

kilka kwartetów o rozdzierającym
serce brzmieniu (Beethoven, adagia)

i smutek Szostakowicza, który
nie chciał umierać.

Wielkie chóry w pasjach Bacha
 - jakby ktoś nas wołał

i żądał od nas radości,
czystej i bezinteresownej,

radości, w której wiara
jest czymś oczywistym.

Pewne fragmenty Lutosławskiego
ulotne tak jak nasze myśli.

Śpiew czarnej śpiewaczki bluesa
przeszywał nas jak lśniąca stal -

choćby dobiegał nas gdzieś na ulicy,
w zakurzonym, brzydkim mieście.

Niekończące się marsze Mahlera,
głos trąbki otwierającej piątą symfonię

i pierwsza część dziewiątej
(ty go czasem nazywasz "malheur"!).

Rozpacz Mozarta w Requiem,
jego pogodne koncerty fortepianowe,

które nuciłaś lepiej niż ja
 - ale o tym dobrze wiemy.

Muzyka słuchania z tobą
zamilknie razem z nami.


Adam Zagajewski
z tomiku "Anteny"

wspólne słuchanie muzyki (1)



Muzyka słuchana


Muzyka słuchana z tobą
była więcej niż muzyką
i krew która płynęła w naszych tętnicach
była więcej niż krwią
a radość którą odczuwaliśmy
była prawdziwą radością,
i jeśli mogę komuś za to dziękować
to dziękuję teraz,
zanim będzie za późno
i zbyt cicho.

 Adam Zagajewski
z tomiku "Anteny"

sobota, 17 listopada 2012

"Majestat snu"


Majestat snu

Sen jak weranda w wiejskim domu
odsłania przed tobą las i cienie
i wnętrze wspomnień.
Sen jest umysłem wolnym od przymusu,
dumną stolicą poezji i dramatu.
Sen to myśl jeszcze nie wcielona,
którą skąpo odżywia zazdrosna jawa.
Sen jest Asyrią surową i waleczną.
Sen jest Toskanią widzianą o świcie,
gdy smukłe drzewa piją atrament
z czarnej ziemi – i miastem,
które oddycha przez długie papierosy smutku.
Sen odwiedza szpitale i więzienia,
pociesza strapionych
jak zakonnica o czystym sercu;
Sen gaśnie, zmęczony;
umiera lekko, bez żalu
i bez spadkobiercy – jak Norwid.

 Adam Zagajewski
z tomiku "Pragnienie"


piątek, 16 listopada 2012

"Dzika kaczka" - Henryk Ibsen




Po jaką lekturę można sięgnąć po przeczytaniu "Wycinki" Bernharda? Moje ręce wyciągnęły się automatycznie po "Dziką kaczkę" Ibsena. Tak, właśnie, Ibsena, nie Strindberga ;) Co prawda czytałam już, ale pół życia temu. Tak dawno, że ślad w pamięci nie pozostał. Dobrze mieć bibliotekę pod ręką. Już wiem o co chodziło z tym lasem, z tym Ekdalem i nawet z Gregersem.

W "Dzikiej kaczce" akcja toczy się w dwóch domach, bogatym, starego hurtownika Werle i ubogim, Hjalmara Ekdala, syna. Mętnie wspomniana jest przeszłość, nie wiadomo kto przyczynił się do "upadku" starego Ekdala i na czym dokładnie polegało jego dawne "wykroczenie". W każdym razie stary Werle, były wspólnik starego Ekdala, pomaga finansowo całej rodzinie Ekdalów, staremu, młodemu, żonie młodego i ich córce. Życie toczy się nudno i spokojnie aż do czasu przybycia Gregersa Werle, syna hurtownika i przyjaciela z dzieciństwa Hjalmara.

Nadciąga, jak zły duch. Ojciec wydaje kolację dla przybyłego po latach z gór syna, a przy stole zasiada trzynaście osób. Gregers rozpoczyna dzieło oczyszczania, ratowania, pomagania, przywracania, uświadamiania, ogarnięty ideą "prawda ponad wszystko". Burzy i rujnuje Ekdalom ich lepiej lub gorzej, ale poukładany  świat, ale przecież chce dobrze, jest dobry, działa w imię wyższych celów oraz ideałów. Nie zważa na ponadczasową oczywistość, że mało kto jest w stanie udźwignąć prawdę i zaakceptować stan faktyczny, spojrzeć na życie takie jakim ono jest i żyć dalej długo i szczęśliwie.


Hjalmar Ekdal - "Powstanie konieczność dotknięcia tych wszystkich skomplikowanych spraw. Muszę się skupić, mieć trochę spokoju, nie mogę w ciągu jednego dnia brać na siebie wszystkich tych ciężarów."

Gina Ekdal - "W dodatku przy takiej potwornej pogodzie jak dzisiaj."

Na strychu biednego domu mieszka dzika kaczka, postrzelona podczas polowania przez starego Werle. Poszła na dno i zaplątała się "w sitowie, w wodorosty, w całe to licho, które tam na dole rośnie", ale wyłowił ją, półżywą, pies myśliwski. Zaopiekowała się kaczką Jadwinia, córka Hjalmara. Kto jeszcze, oprócz kaczki, jest postrzeloną kaczką która poszła na dno? Kto jest psem ratującym kaczkę? Kto strzelał do kaczki? Czym jest dno? Ibsen mnoży dwuznaczności a czytelnik stawiane sobie pytania. Oczywistych odpowiedzi brak, pozostają interpretacje i alternatywy.

"Dzika kaczka" to najbardziej pesymistyczny dramat Ibsena. Nie tylko prawda nie wyzwala, nie tylko bycie idealistą okazuje się być bezsensowne, a nawet szkodliwe. Ginie dziecko. Bo każde bezmyślne działanie wywołuje zgubny skutek. "Las się mści".

Dziwi mnie, że nie ma tłumaczenia Ibsena bezpośrednio z norweskiego, polskie wydania są tłumaczone Z NIEMIECKIEGO. Ale może jest, tylko o tym nie wiem?

Henryk Ibsen
"Dzika kaczka"
(Vilanden) 
rok wydania oryginału: 1884

"Wycinka" - Thomas Bernhard





Siądę, pomyślałam, posiedzę dzień, najwyżej dwa, powinno wystarczyć na te sto osiemdziesiąt i osiem stron, pojadę do biblioteki i oddam "Wycinkę" przeczytaną i już myślami byłam przy kolejnych tytułach, które wezmę w zamian. Siedziałam tydzień z górką, blisko dwa. I teraz czuję się jak nakręcony wreszcie po latach zegarek.

O czym jest "Wycinka"? Narrator, w dniu pogrzebu wspólnej znajomej sprzed lat, idzie na "artystyczną kolację" do dawnych przyjaciół i protektorów. Tam  zadekowany w uszatym fotelu tak sobie siedzi i myśli.  Mości się wygodnie w niewygodnej atmosferze, pluje sobie w brodę, że przyjął zaproszenie i przecież przyszedł. Goście piją w oczekiwaniu na atrakcję wieczoru, aktora Burgtheater, który ma przybyć prosto z teatru po spektaklu "Dzikiej kaczki" Ibsena. Gra w niej rolę Ekdala, starego Ekdala. Aktor spóźnia się i narrator sięga pamięcią do lat minionych, do początków znajomości z gospodarzami "artystycznej kolacji" Auersbergerami, do początków znajomości z pisarką Jeannie Billroth, do początków znajomości z pochowaną dopiero co Joaną. W monstrualnym monologu wewnętrznym wyrażonym ciągiem tekstowym bez przerw, akapitów, dialogów, rozdziałów czy innych podziałów przeskakuje po wielokroć z przeszłości do teraźniejszości, analizując i rozważając i wspominając i powtarzając. Bezlitośnie krytykuje fałsz, głupotę, obłudę, pretensjonalność i masę całą nieciekawych cech bohaterów, "artystycznego" światka wiedeńskiego. Książka była zakazana w Austrii, gdyż jeden z bohaterów, sławny wiedeński kompozytor, rozpoznał w najbardziej chyba "obsmarowanej" postaci siebie i wszczął proces o zniesławienie.

A mnie Bernhard zaczarował "skarajną czystą bezwyjściowością", "terapią uliczną", "fotelem uszatym", Purcellem, Bolerem, sklepem spożyczczo-przemysłowym, "Dziką kaczką", "niemal bezdźwięcznym kompozytorem", błyskotliwą analizą postaw i charakterów i życiorysów i karier i ambicji artystycznych. 

"Las, las wysokopienny, wycinka, o to zawsze chodziło"
("Wald, Hochwald, Holzfällen, das ist es immer gewesen").


Usłyszałam o Bernhardzie w radiowej Dwójce, zanotowałam nazwisko w pamięci do bliższego rozpoznania "na kiedyś" i prawie zapomniałam i pewnie nie rozpoznałabym w ogóle, gdybym nie natknęła się na "Wycinkę" w bibliotece, leżała sobie tak po prostu na widoku, wskoczyła mi sama w ręce, "się" przykleiła i kazała się zabrać. Uległam.

Obok mnie dwie kolejne książki Bernharda.


A samą "Wycinkę" muszę jakoś pozyskać do własnej biblioteki, choć już nie kupuję książek. Ale będę musiała zrobić wyjątek, chyba, że dostanę w prezencie.

Thomas Bernhard
"Wycinka. Ekscytacja"
(Holzfällen. Eine Erregung)
data wydania oryginału: 1984


czwartek, 15 listopada 2012

pocztówki z Montevideo


Miałam ciotkę, która szefowała jakiś czas w nadmorskiej knajpce, znała wielu marynarzy i dostawała od nich pocztówki ze świata, które oddawała małej mnie. Pamiętam najlepiej kartki z Montevideo, stolicy Urugwaju. Mam je zresztą do dziś. Słyszałam, że to taka Szwajcaria Ameryki Południowej. Kraj demokratyczny (z przerwami) i niesamowicie usportowiony, a zwłaszcza upiłkowiony, usiany wprost boiskami do piłki nożnej. No i przyszło naszej 54. drużynie zagrać z 11. w rankingu FIFA Urugwajem, na szczęście, towarzysko. Diego Forlan nie przyleciał i poczułam się zrobiona w konia, oczekiwania źródłem cierpień ;) Dla mnie 70% frajdy z meczu nie przybyło razem z Forlanem. Obawiam się podświadomie, że nas rozniosą. No dobra, udział religii w piłce nożnej, czyli wiara w cuda i rzeczy niemożliwe, w fazie maksimum, oglądamy. 

Widowisko doskonałe. Tempo, wrzawa, ruch, energia.
Stadion nówka sztuka.
Trawka świeżutko wymieniona.
Kibice nareszcie zachowali się, bez zarzutu.
Piłkarze z turbodoładowaniem.
Komentatorzy nakręceni, z pasją i zaangażowaniem (ES).
Mam pełną satysfakcję, czystą satysfakcję, aż nie do wiary.

Samobój. Słychać gwizdoświst uchodzącego z zawodników powietrza. Kolejny błąd Glika  i druga bramka :( Nie potępiam, tak samo jak nie potępiam Soboty w sobotnim meczu Śląska, który podobnie dwukrotnie zawalił z takim samym skutkiem. Ale Sobota w sobotę asystował przy pierwszym golu, podobnie i Glik wczoraj miał swoje liczne zasługi. Spoko, meczyk towarzyski, li i jedynie. No przegraliśmy 1:3, ale bramka Obraniaka cud piękności. Kibic radochę miał, piłkarz doświadczenie, działacze sukces. Pozostaje nam klepać paciorki o drobniutkie malutkie wspomożenie instancji wyżej i natchnienie dla trenera Fornalika, bo samym treningiem wszystkich braków do wiosny nie nadrobią.

Urugwaj ma fajny hymn.

A już za miesiąc kolejny mecz towarzyski z Macedonią (Former Yugoslav Republic of Macedonia – FYR Macedonia), 83. w rankingu, tyle tylko, że gramy wyłącznie w oparciu o zawodników Ekstraklasy. Też dobrze. Coś nowego. 14 grudnia, w Turcji.

wtorek, 13 listopada 2012

inwazja tenisa


Za nic nie można mnie było zagonić do oglądania tenisa. Nic się nie dzieje, malutka piłeczka i tylko stękanie słychać. Do gry przystąpiłam raz, za namową małżonka, na belgijskich kortach. Pamiętam, że straszliwie bolała mnie potem ręka i nie kontynuowałam. Oglądałam kilka meczyków Agnieszki Radwańskiej, ale jakoś się nie wciągnęłam, może ze względu na płeć. Lubię kobiety, ale wolę oglądać facetów, jestem dość mocno monogamiczna. No i bum, niespodziewana zmiana frontu, od zwycięstwa naszego młodego Jerzego Janowicza w Paryżu, najpierw z trzecim na świecie Andym Murrayem, potem z dziewiątym Janko Tipsarevicem i dwudziestym Gillesem Simonem. Co prawda w finale turnieju w końcu przegrał z piątym w rankingu ATP (ejtipi) Davidem Ferrerem, ale co to była za walka. Oglądałam wszystko co się dało, bo oczywiście telewizory zareagowały momentalnie, za co im chwała, a spotkanie z Murrayem, to będące największym chyba "przełamaniem" w dotychczasowej karierze Jerzego, obejrzałam na YouTube. No i mnie pożarło, połknęło i już jestem trawiona w wielkim brzuchu wielkiego tenisa. Wczoraj obejrzałam starcie Federera z Djokovicem w finale londyńskiego turnieju i nie żałuję, a właściwie żałuję, że muszę do nowego roku czekać na kolejne wciągające bez reszty rozgrywki tenisowe. Janowicza będę oglądał wszyściusieńkie, co do jednego, jak się uda, to i z powtórkami :) Miły sympatyczny i zadziorny, przystojny i ładny, trochę Arnolda Schwarzeneggera, trochę Alicji Bachledy-Curuś, trochę Bena Afflecka i odrobinę Liv Tyler. Ma w sobie urok aktora filmowego, niewątpliwie. Ale nie to najważniejsze. Grunt, że chłopak ma talent, wielką pasję i jest pracowity. Bardzo się cieszę, że jest, że z jego powodu mogę "rozszerzyć" moje zainteresowania. Trzymam kciuki i życzę wszystkiego najlepszego z okazji 22 urodzin. O matko, to połowa mojego życia. Lecę na kort. Wróć. Polecę, kiedy tylko "plecki" wyprostuję... Ale polecę, niech ręka potem boli, trudno. Bakcyl połknięty. Czego i Wam życzę.

"Bóg mordu" - Yasmina Reza





Usłyszałam, że w warszawskim Teatrze 6. Piętro wystawiają sztukę nową. Obejrzałam zapowiedź i postanowiłam, oczywiście, najpierw przeczytać. Przy okazji dowiedziałam się, że Roman Polański nakręcił wg "Boga mordu" swój ostatni film "Rzeź" (Carnage). Rzecz jest niewinna, wbrew tytułowi. W przyjemnym mieszkanku cywilizowanej rodziny spotykają się dwa małżeństwa w średnim wieku, uprzejmie rozmawiają na temat dzieci, które się ze sobą starły w zwykłej chłopięcej bójce. Krew się nie leje i nikt nikogo nie morduje. Ale napięcie niebezpiecznie rośnie, atmosfera zaczyna buzować jak mentos w coli. Podczas próby dojścia do porozumienia pojawia się problem niemożności dojścia do porozumienia, w każdym razie porozumienia wszystkich ze wszystkimi. Dwie kobiety i dwóch mężczyzn zmieniają front, tworzą "sekundowe" koalicje, raz są przeciw sobie, za chwilę znów się niespodziewanie jednoczą. Reza pokazuje próbę odnalezienia się współczesnego człowieka w cywilizacji, w świecie tylko pozornie poukładanym, a tak naprawdę napędzanym przez prymitywne pierwotne mechanizmy głęboko zakorzenione w każdym z nas, niezależnie od kontynentu, pochodzenia, wykształcenia. I jak nasza ucywilizowana moralność, poddawana ciągle stałej obróbce przez współczesne standardy etyczne może sobie poradzić i pogodzić to co pierwotne z tym, co dopuszczalne? Czy można wygonić w nocy chomika z domu? Czy zwierzątko sobie poradzi? Takie malutkie przykładziki zaledwie Yasmina podaje, ale potrącenie przez nią tematu z całą pewnością spowoduje u czytelnika lawinę myślową wielokierunkową. I na tym właśnie polega wielkość tej skromniutkiej cieniutkiej książeczki. Nie dziwię się, że Polański właśnie ją zapragną sfilmować. Bo sztuka "Bóg mordu" uświadamia nam, jak bardzo "nieosadzeni" jesteśmy. Jak bardzo narażeni na "wytrącenie". W każdej chwili, z byle powodu. Wystarczy błahostka. Jak bardzo chaotycznie żyjemy. Jak bardzo jesteśmy sami. I może jeszcze uświadamia nam, że nasze wszelkie starania i tak prowadzą nas do punktu wyjścia. 

I że trzeba uważać na rum.

Yasmina Reza
"Bóg mordu"
(Le Dieu du carnage)

poniedziałek, 12 listopada 2012

"Fabrykantka aniołków" - Camilla Läckberg




Zrobiłam szwedzki "myk" ze wschodniej Gotlandii do zachodniej Fjällbacki i z książki Marysi Jungstedt przeskoczyłam do Kamilki Bestsellerowej Läckbergowej. Znowu zmiana "koleżanek". Choć  Eryka i Patrik, bohaterowie "Fabrykantki aniołków" i wcześniejszych siedmiu tomów serii, to sympatyczna para, nie wciągnęłam się w cykl bez opamiętania. Owszem, Camilla pisze bardzo sprawnie i całkiem sensownie "ogarnia" całość, co w dzisiejszych chaotycznych czasach należy do rzadkości. Ale jakoś dla mnie "za mało". Tylko historia, ciekawa, zajmująca, wciągająca, ale jakaś taka "łysa". To nie zarzut, to tylko ja nie do końca kompatybilna. Wzrastają moje wymagania, nieustająco.

Już na początku powieści dostajemy obuchem, kiedy uświadamiamy sobie, któż to taki owa "fabrykantka", brr. Wystarczy włączyć jakiekolwiek Wiadomości, i na pewno natkniemy się na wieści o naszej własnej rodzimej "fabrykantce". Makabra.

Znika rodzina, po anonimowym telefonie policjanci przybyli na miejsce znajdują roczną dziewczynkę. Sprawa nie zostaje wyjaśniona. Dziewczynka po latach wraca w miejsce zdarzenia i znów się dziać zaczyna dziwnie. Czyta się bardzo dobrze, napięcie wzrasta. Trochę głupi koniec. Najlepiej zacząć serię od początku, od "Księżniczki z lodu". Tak właśnie zrobiłam, czytałam każdą kolejną część tuż po wydaniu po polsku. Ręce mi się do kolejnego tomu nie trzęsą, ale na pewno znajdę "dwa wieczorki" i przeczytam bez odwlekania w czasie,  jak tylko się ukaże.

Camilla Läckberg
"Fabrykantka aniołków"
(Änglamakerskan)

wtorek, 6 listopada 2012

jutro 44


Urodziny mam jutro. Skorpionica. Nie obchodzę zasadniczo. Tak się życie układa, że zawsze się nie układa, by obchodzić. Jak zresztą inszych zwyczajowych obchodów. Regularnie tylko gości u mnie choinka, raz do roku, tego obchodu nie odpuszczam.