De omnibus dubitandum est. Tempora mutantur et nos mutamur in illis. Homo sum: humani nil a me alienum puto. Manifesta non eget probatione. Non scholae, sed vitae discimus. Non omnia possumus omnes. Nulla dies sine linea. Nil desperandum. Sapere aude. Nolite timere. Miser, qui numquam miser. Omne ignotum pro magnifico. Cura te ipsum. Si vis pacem para bellum. Concordia res parvae crescunt, discordia vel maximae dilabuntur. Vanitas vanitatum et omnia vanitas. Per scientiam ad salutem aegroti.
kaleką matematyką obliczamy swoją wartość (Emily Dickinson)
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą herbata. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą herbata. Pokaż wszystkie posty
środa, 8 czerwca 2016
End & Ends czyli zbieraninka
Po Teneryfie została ino opalenizna i wspomnienia. Czarny piasek! Następnym razem zabiorę trochę ze sobą na pamiątkę. Trochę? Usypię sobie warstwę na podłodze w salonie, kilkucentymetrową, nawet pod fortepianem. A, tak, nie mam fortepianu, salonu też nie. No i transport tony piasku z Teneryfy byłby za drogi.
Zapamiętałam z filmu Love & Mercy scenę, kiedy Paul Dano jako Brian Wilson siedzi przy fortepianie a u bosych stóp pełno piasku. Ale skoro to film o Beach Boys...
Co by tu napisać, tyle się dzieje. Prędkości kosmiczne. Woda się gotuje. Czerwona herbata z sokiem jabłkowym. Przepyszna. Teraz obok mnie pół litra :) Pralka świeci: End. Wieszam pranie. Kicham, przeziębiona, dlatego w domu. Rozpoczęłam sezon truskawkowy pochłonięciem dwóch kilogramów truskawek, na raty. Jutro kontynuacja, dziś przez katar nie chciało mi się wyjść nawet po truskawki. W kolejce do czytania Dziewczyna z pociągu. Dziś na CBS Europa o 21.00 druga część sfilmowanego Williama Goldinga, To the Ends of the Earth. Pisałam o nim dwa lata temu, wtedy też czytałam. Perełka.
Jakiś czas temu zgłosiłam inicjatywę obywatelską. Po masakrycznym okrojeniu skierowano ją do realizacji! Trochę biurokracji i sadziliśmy późną wiosną drzewa owocowe i łąkę kwietną. Teraz mam w środku miasta coś na kształt "prywatnego" sadu. Jabłonie rosną dzięki mojemu pomysłowi i fartowi przy realizacji. Nieformalny spadek po moim ojcu, zapalonym sadowniku, "genu nie wydłubiesz" :)
W Berlinie byłam niedawno, między innymi na festiwalu Berlin Music Video Awards. Mieliśmy darmowy wstęp na pierwsze trzy dni. Wspaniała atmosfera, rewelacyjna muzyka, kolejne ciekawe przeżycia i wspomnienia. Zachwyt miastem, dzielnicą Kreuzberg, komunikacją, szerokością. Tylko trzy dni, dwa noclegi, ale wypad intensywny.
W Empiku byłam, w Jankach pod W-wą. Rzuciłam okiem na muzykę. TOP, miejsce trzecie: Gang Albanii. O czasy, o obyczaje. Zostałam niedawno zapoznana z twórczością Popka, znam, słuchałam, zjawisko ciekawe, ale nie miałam pojęcia, że AŻ TAK. W czołówce także O.S.T.R., nie przepadam. Dalej, ale jeszcze w dwudziestce, Łona i Webber z płytą Nawiasem mówiąc. Lubię Błąd. Kawałek o czytelnictwie ;) Słuchanie hip hopu nie przeszkadza mi w słuchaniu Chopina, nic a nic. Biegam do Łazienek w niedziele na koncerty chopinowskie pod pomnik kiedy tylko mogę. Przedostatnio pobiegłam aż dwa razy, koncerty są o 12.00 i o 16.00. Ostatnio nie mogłam, SYN PRZYJECHAŁ. Od września w kontakcie na odległość. Łzy pociekły, owszem. Urósł, jakiś szerszy się zrobił, normalnie dorosły facet... A ja nadal młoda :)
Jeszcze o monodramie, bo świetny widziałam, autorstwa Joanny Pawluśkiewicz w reżyserii Agaty Puszcz. Co modna pani wiedzieć powinna w wykonaniu Katarzyny Kołeczek. Mistrzostwo świata, spłakałam się ze śmiechu. "Ja w ogóle teraz nie mogę zaczynać o tym myśleć, bo wtedy mi się dzieje tak jakbym myślała o kosmosie.."
I teatr jeszcze polecam, wspaniale wyreżyserowany przez Agnieszkę Glińską Pieniądze i przyjaciele, z 2005 roku. Obejrzałam w poniedziałek i trwam w zachwycie!
Widziałam ostatnio masę filmów i klipów, wydeptałam własne ścieżki nad Wisłą, głównie w celu dotlenienia i utrwalenia słońca na skórze, rozwiązałam milion Jolek i Sudoku. I cieszę się, że mnie katar dopadł, bo nareszcie znalazłam chwilę by tu zajrzeć!
Etykiety:
Beach Boys,
Berlin,
Brian Wilson,
film,
herbata,
klipy,
Kreuzberg,
książki,
muzyka,
Niemcy,
Paul Dano,
podróże,
proza życia,
serial,
teatr,
Teneryfa,
William Golding
czwartek, 1 maja 2014
"Parade's End" (Koniec defilady), miniserial 2012
Scenariusz "Parade's End" (Koniec defilady) powstał na podstawie tetralogii Forda Madoxa Forda o tym samym tytule.
W jej skład wchodzą powieści:
Some Do Not ... (1924)
No More Parades (1925)
A Man Could Stand Up — (1926)
Last Post (1928)
Przetłumaczona na polski została tylko pierwsza część, pod tytułem Saga o dżentelmenie.
Odcinek 1 - Początek XX wieku. Christopher Tietjens (Benedict Cumberbatch), "najtęższa z londyńskich głów" pozwala złowić się na męża ślicznej Sylvii (Rebecca Hall) już po dwóch miesiącach od zawarcia znajomości (pikantna scena w przedziale kolejowym). Rodzi się synek Michael, nie ma jednak pewności, kto jest jego ojcem. Christopher przywiązuje się do dziecka. Sylvia wyjeżdża z kochankiem, ale, znudzona, szybko wraca. Christopher, wzór męskich cnót, ideał gentlemana, troskliwy i opiekuńczy w stosunku do kobiet, słabszych, potrzebujących, dzieci, nawet zwierząt, przyjmuje żonę. Ta mówi o nim "kloc".
Christopher poznaje Valentine Wannop (Adelaide Clemens), sufrażystkę. Wyraźnie iskrzy z obu stron. Akcja płynie spokojnie, ale pod powierzchnią pozornej nudy się dzieje, kłębią się i kipią gwałtowne uczucia, emocje, czasem tylko ledwo ujawnione gestem czy mimiką. Dobra stara angielska szkoła. Rewelacyjna scena przy stole z udziałem szalonego pastora Duchemina (Rufus Sewell).
Odcinek 2 - Umiera matka Christophera. Sylvia postanawia być przykładną żoną i udaje się do klasztoru, by ćwiczyć charakter. Pracujący w Imperial Department of Statistics Christopher porzuca posadę ("gardzę tym czego się tu ode mnie wymaga, urząd zmienia statystykę w sofistykę, rezygnuję"). Pojawia się wzmianka o (kultowej już trochę, moim zdaniem) herbatce Lapsang Souchong. Doskonała scena z pastorem Ducheminem - rozmowa duchownych o damskiej bieliźnie. Christopher postanawia wstąpić do armii. Tekst odcinka: "Mężczyźni grożą, jakby wojny rozgrywały się na mapach".
Odcinek 3 - I wojna światowa, Christopher zostaje ranny na froncie we Francji i z silnym wstrząsem mózgu wraca do domu. Wielebny Duchemin po dłuższym pobycie w szpitalu psychiatrycznym "wyleczony" wraca do domu i natychmiast popełnia samobójstwo. Po Londynie krążą ploteczki, plotki i ploty, oblepiają brudem także Bogu ducha winnego Christophera. Jego ojciec, po wysłuchaniu "nowinek", nie podejmując próby ich weryfikacji, od razu strzela do siebie. Tietjens, za namową żony, postanawia zostać wreszcie kochankiem Valentine. Nie zdąża, ponownie wyjeżdża na front. Snuje się cieniutki wątek "katolicyzm kontra anglikanizm", oczywiście.
Odcinek 4 - Mark Tietjens (Rupert Everett) czyni starania, by jego brata Christophera trzymano jak najdalej od linii frontu. Sylvia upiera się, by odwiedzić męża. I zaczyna się akcja, która przebija chyba nawet słynny Catch 22. Uparta i przebojowa Sylvia zjawia się we Francji u dowódcy męża, tuż obok trwa nalot bombowy, w obozie nie ma gaśnic (!), przyjeżdża matka jednego z kanadyjskich żołnierzy prosić o możliwość pożegnania syna przed wysłaniem go na pole bitwy, Tietjens usiłuje uspokoić genialnego ale roztrzęsionego McKechniego (Patrick Kennedy), w czasie nalotu ginie jeden z młodych Kanadyjczyków, u Christophera stawia się profesor nauk o koniach, w podeszłym wieku, na wojnie od dwóch tygodni, z przydziałem do opieki nad zwierzętami. I w takim to momencie Tietjens zaczyna pisać sonet. Spotyka się w końcu z Sylvią. Christopher wchodzi w konflikt z generałem O'Harą. Wraca problem gaśnic. Generałowie wydają znoszące się wzajemnie rozkazy. Christopher przeprowadza inspekcję blisko trzech tysięcy szczoteczek do zębów, nieużywanych przez żołnierzy, by były czyste na wypadek inspekcji. A wszystko przeplatane niemal surrealistycznymi scenami przemarszu orkiestry wojskowej przez obóz. Tekst odcinka: "Nikt z wysłanych do Bazy Piechoty tutaj nie pasuje. I dlatego właśnie tu jesteśmy". Ten odcinek jest zdecydowanie najlepszy.
Odcinek 5 - Tietjens, McKechnie i kochanek Sylvii, Perowne, zostają wysłani jednym transportem na front. Tietjens przejmuje dowództwo w okopach. Lekko ranny, zostaje odesłany na stałe do domu. W posiadłości rodowej Tietjensów, Groby, z dyspozycji Sylvi zostaje ścięty wiekowy cedr, drzewo-symbol. Poruszony Christopher spotyka się z Valentine. W pewnym sensie oboje czyści, nieskalani, podążający przez życie niepopularnymi ścieżkami, oboje wierni swoim wartościom, ideałom, odkąd wiedzą o swoim istnieniu są skazani na bycie razem. Tietjens urządza przyjęcie dla nowych przyjaciół, kolegów z frontu.
Serial ciekawy, o wojnie, przeciwko wojnie, o polityce, o intrygach, plotkach, stosunkach damsko-męskich, o trudzie bycia sobą, o miłości.
Słyszałam różne opinie o "Końcu defilady", między innymi, że nudny. A dla mnie po prostu na wskroś brytyjski ;) Benedict Cumberbatch doskonały! Znowu gra mądralę i znowu z powodzeniem.
Wielkie brawa także, choć za udział niemal symboliczny, dla Rufusa Sewella :) Dobra Miranda Richardson w roli pani Wannop.
"Koniec defilady"
(Parade's End)
miniserial TV
5 odcinków
Wielka Brytania 2012
Scenariusz: Tom Stoppard
wtorek, 18 marca 2014
Stuart & Alexander
Historia prawdziwa, sfilmowana dla BBC. Alexander zajmuje się bezdomnymi. Poznaje Stuarta i postanawia napisać o nim książkę. Stuart jest niewątpliwie inteligentny, bystry, dowcipny, choć mieszka pod drzewem i jest uosobieniem menela. Dziwnie mówi, dziwnie chodzi i jest "nieco" nieobecny. Alkohol i nie wiadomo co jeszcze. Ma dopiero 33 lata, dziadków, mamę, siostrę, nawet syna. Zaliczył już kilkadziesiąt odsiadek. Można by powiedzieć, że świr, ale przecież przeważnie normalny. Prowadzi auto nie przekraczając 30. Chłopaki zaprzyjaźniają się w pewnym sensie, książka powoli powstaje, tyle, że od tyłu, Stuart opowiada kolejne etapy swojego życia od teraz wstecz, aż do dzieciństwa. Poznajemy stopniowo fakty, historie. Coraz bardziej niepokojące.
Obaj przyjaciele mają na siebie dobry wpływ, spędzają ze sobą sporo czasu. Tolerują się takimi, jakimi są. Grzeczny i ułożony Alexander momentami zaczyna ciut więcej swawolić, niepokorny Stuart jakby wraca coraz bardziej do zwyczajności, lepiej wygląda.
Twórcy filmu ciężki temat jakoś tak przetworzyli, że podany jest w niesamowicie lekkiej formie, nie przygniata, nie przydusza, lekko nas muska, ale i w takiej postaci przekaz jest pełny i trafiający do celu. Książki wg której produkcja tv powstała jeszcze nie czytałam, poza zasięgiem, ale poszukam. Znalazłam fragment, boing, boing, whoosh ;)
Moja ulubiona scena - kiedy Stuart po rajdzie na kosiarce pije herbatkę Lapsang souchong (very tasty, yeah) :)
Tom Hardy jako Stuart - brilliant, Benek Cumberbatch w roli Alexandra, wyluzowanego ale bez przesady (middle class) inteligenta w okularkach, na rowerze - całkiem całkiem :) Obaj panowie wystąpili razem w jeszcze jednym filmie, już widziałam, ale opiszę, jak przeczytam książkę i obejrzę ponownie.
Babybird - You're Gorgeous
Stuart: Spojrzenie w przeszłość
Stuart: A Life Backwards
Wielka Brytania 2007
Reżyseria: David Attwood
Na podstawie książki Alexandra Mastersa "Stuart. Życie do tyłu" (Stuart: A Life Backwards)
piątek, 20 listopada 2009
zza mórz i rzek
Wieści z ostatnich dni :)
Wczorajszy dzień, hm, tak, owszem, PRZESPAŁAM. Taki mały czterdziestogodzinny maratonik snu. Wieczorkiem jeno na rosołek z KURY czy KARY zostałam wybudzona, w każdym razie smaczny był, pożywny i niewątpliwie WEGETARIAŃSKI. W nielicznych przebłyskach świadomości próbowałam czytać nabytą za 50 centów bestsellerową powieść Debbie Macomber "Thursdays at Eight", ale jakoś mi nie szło za dobrze, utknęłam w chapter one :) Przynajmniej już wiem, o czym jest, zapowiada się ciekawie, cztery różne kobitki po rozmaitych przejściach zaprzyjaźniają się i wspierają w trudnej sztuce życia dalej. Ale wracając do mojego maratonu snu - śnił mi się Bóg :) Sen w większości pamiętam. Bóg był spersonifikowany, był mężczyzną, miał żonę, co w najmniejszym stopniu nie umniejszało jego boskości. No i tak właśnie się kończy mega spanie na potęgę...
Dziś już się przecknęłam, co prawda bliżej południa było... No cóż, organizm musiał się po tych trzech tygodniach trudów podróży zregenerować, toż to szok wielki dla osoby tak stacjonarnej, przynajmniej ostatnio. Ale, że ziemia irlandzka woła, a zew to zew, zlekceważyć go nijak się nie da, trza było wyruszyć przed siebie. Nu i my wyruszyli :)))
Najpierw tankowanie do pełna, potem jakieś przydrożne ruiny jedne i drugie, utrwalone przelotem na zdjęciach. A potem zaskoczenie, starutki, bo pięć tysięcy lat mu stuknęło, grobowiec Fourknocks mym oczom się ukazał przy gasnącym już świetle dnia. Światła wystarczyło na zrobienie kilku zdjęć a potem P. wyciąga skądś klucz i wchodzimy do środka. Tam P. wyciąga termos, kanapki, kubeczki, napełnia je śmierdzącą, ale jakże pyszną herbatką Lapsang Souchong :) Piknik w grobowcu! Po czym robimy trochę zdjęć. Z lampą i bez, tylko przy świetle latareczki..... Parę dreszczy po pleckach, wyobrażenie, co by było gdyby, np. nie było tu P...... Brrr, tak trochę :) Generalnie chyba wyobraźnia mi trochę przysnęła, inaczej czmychnęłabym stamtąd czem prędzej..
Ok, wsiadamy do auta i ruszamy zwiedzać dalej. Osiągamy nieoświetlony, czym zyskał na tajemniczości i atrakcyjności, niewielki port z wyraźnie jednak widocznym odpływem. Zahaczamy o najstarszy irlandzki pub - "Oldest Pub in Ireland". W środku zagaduje nas drinkujący tubylec, pokazuje ciekawostki, m.in. 5 euro przyklejone do sufitu. W toalecie "Ladies" czyszczę buty z ubłoconych traw i suszę włosy pod suszarką do rąk, ciekawe kiedy zmokły, pamiętam, że zakładałam kaptur... Ale ale, lecim dalej. Nadszedł czas na opuszczony, co nie dziwne, bo mu się doszczętnie spłonęło - hotel. Grozą wieje, jeszcze bardziej niż parę chwil temu, kiedy na licznych rondach i zawrotkach okazało się, że my jednak pod prąd od jakiegoś czasu jedziemy... Hotel gorszy od grobowca, momentalnie uruchamia moją bujną wyobraźnię i nalegam na oddalenie się.... Buty znowu w błotku, a jakże (standard). Nadszedł czas morze z bliska obejrzeć, nieistotne, że już nic nie widać. Wjeżdżamy w kamienie, lekkie zakopanie się auta, ale na wstecznym wydobywamy się i przemieszczamy w inne, lepsze miejsce do oglądania morza. P. zostaje na brzegu w aucie, a ja z maluteńką latarenką, wystarczającą w niewielkiej komorze grobowca, wyruszam na spotkanie morzu, widząc przed sobą ciemność i słysząc chlupotanie stóp po wodzie. Gdzie to morze ??? Napotykam barierę w postaci kilkumetrowej zatoczki, wygląda na płytką, ale sprawdzać nie zamierzam. Podjeżdża P. O kilka centymetrów za blisko morza. Zakopuje się. Niemal do połowy przedniego koła, tylne też trochę zagłębione. O wyjechaniu bez pomocy mowy nie ma.... Zgaduj zgadula, będzie odpływ czy przypływ? Morze przed nami, zaledwie kilka centymetrów niżej. Hmmm. Tu nie ma co myśleć, trzeba gnać po ratunek. Szybko, Szybko!!! Przejeżdża duże auto, widać, że dałoby radę. Zatrzymujemy. Facet zgadza się pomóc. Lina na szczęście jest, dwa haki na miejscach. Za trzecią nieudaną próbą zaczyna mi być dziwnie. W końcu udaje się, auto wydobyte, wznoszę dziki okrzyk radości, wizje zalewanego coraz bardziej samochodu rozpływają się w niebycie. Ściskamy sobie dłonie z kierowcą-ratownikiem z wyraźną ulgą, facet ma satysfakcję, że mógł skutecznie i błyskawicznie pomóc. Na uspokojenie nerwów Drogheda nocą i do domku. Po drodze jeszcze mały rodzynek :) Rzeka zalała drogę, da radę przejechać? Nadjeżdża jakaś terenówka, zatrzymuje się za nami, panowie wysiadają, oglądają, szacują potencjalną głębokość. Terenówka wjeżdża w rzekę przepływającą przez drogę, nie jest tak źle, wcale nie głęboko, tylko tak strasznie wyglądało. My za nią. No i nareszcie home sweet home, bezpieczny ciepły pokoik, łóżeczko i komputer!
Subskrybuj:
Posty (Atom)