Wędrujemy przez miasto z A zwanym Z, drugi dzień deszczowej wiosny. Krople spadają, moczą nam kaptury i fryzury, czasem rozpuszczają się w powietrzu i przez chwilę jest tylko pochmurno. Przystanek na bułkę z pieczarkami. No nic mi się nie chce. Ale to tak zupełnie nic. Nawet czytać. Nawet iść. Ale idę, poniekąd na holu. Z wstępuje na karmę frytkową, ja pod zewnętrznym daszkiem czekam, wdychając ożywcze śródmiejskie powietrze. Wyciągam Marka Twighta jak królika z kapelusza i czytam, jak zawsze marzył o tym, by zostać zjedzonym przez szczury. I czytając w deszczu i spalinach jego ekstremalne wspinaczkowe młodzieńcze wywody porządkują mi się sprawy w głowie i już mam plan weekendowy. Obejrzę "Tumor Witkacego" i oskalpuję jakąś biblioteczną półkę z wierszy, może Mirona. Zahaczam jeszcze o Operę Kameralną, biorę darmowe wejściówki, zgarniam z biblioteki cztery książki Białoszewskiego i życie znów nabiera tempa.
Mark Twight - cicha woda. Jak dobrze, że się natknęłam. Mentos w koli.
Lubicie sonatki Scarlattiego? A Eduarda Kunza?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz