.

De omnibus dubitandum est. Tempora mutantur et nos mutamur in illis. Homo sum: humani nil a me alienum puto. Manifesta non eget probatione. Non scholae, sed vitae discimus. Non omnia possumus omnes. Nulla dies sine linea. Nil desperandum. Sapere aude. Nolite timere. Miser, qui numquam miser. Omne ignotum pro magnifico. Cura te ipsum. Si vis pacem para bellum. Concordia res parvae crescunt, discordia vel maximae dilabuntur. Vanitas vanitatum et omnia vanitas. Per scientiam ad salutem aegroti.

kaleką matematyką obliczamy swoją wartość (Emily Dickinson)

niedziela, 18 grudnia 2011

Yrsa Sigurðardóttir "Spójrz na mnie"


  

Przeczytałam, doskonała, niedługo dopiszę więcej.
Tutaj o wcześniejszych kontaktach z Yrsą i jej powieściami.

No, to obiecane dopisanie treści zasadniczej :)
Margret (Magga), Berglind (Begga), Halli, Peturek, Einvardur, Josteinn, Grimheidur córka Thorbjörna, Bragi, Fanndis, Margeir, Ragna, Bjarki, Tryggvi, Sigridur, Glodis, Aegir, Fridleifur. To imiona użyte w książce, już dla nich samych warto się zanurzyć na kilka godzin w świat prawniczki Thory. Powieść "Spórz na mnie" zaczyna się od sceny z kotem który natknął się na :) ducha :) Potem opiekunka chłopczyka idzie wieczorem do swojej pracy, spełnia podjęte zobowiązanie mimo, że po drodze śmiertelnie potrącił ją samochód. No i mamy wstawki o duchach i zjawiskach niewytłumaczalnych a nawet egzorcyzmy. Akcja dobiega tematu najszerzej opisanego, niepełnosprawności fizycznej i umysłowej. Mamy tu autyzm, śpiączkę, padaczkę. Thora przeprowadza rewizję wyroku na chłopcu z zespołem Downa, a właściwie dopiero ją przygotowuje. A wszystko to we współczesnej Islandii borykającej się z katastrofą gospodarczą po upadku systemu bankowego, w tle bezrobocie, drożyzna niepewność, gigantyczne zadłużenia i bankructwa. Jednak całość jest w miarę optymistyczna, a już wątek Belli sekretarki może doprowadzić do łez, takich wywołanych śmiechem. Bella: "Ekspres (do kawy) zepsuty. Pękł. Musicie kupić nowy. Rzuciłam w niego telefonem. To jego bulgotanie doprowadzało mnie do szału." Książka jest tak świeżo napisana i prędziutko przetłumaczona, że jest w niej już wspomniany Facebook :) Poza tym wszyscy ciągle piją kawę, także ja tutaj i teraz, kawy w zasadzie niepijąca, zaparzyłam sobie filiżankę i pociągam, choć mocno wpływowa nie jestem. Islandia, tak, chcę. Tylko poczekam aż u nich ceny znormalnieją.

Arnaldur Indriđason "Głos"



  

Przeczytałam, wkrótce więcej o "Głosie". Obrazek na okładce jak z blogu Pendragona :)

TUTAJ i TUTAJ o poprzednich powieściach Arnaldura.
Szkoda, że nie znam islandzkiego i muszę czekać miesiącami na tłumaczenia kolejnych tomów.

Obiecałam, wklejam zaległy tekst:

Erlendur, Elinborg, Sigurdur Oli, Sindri, Halldora, Gudlaugur (Gulli), Ösp Reynir, Finnur, Bergthora, Valgerdur, Addi, Baldur - to imiona z tej książki, cudne, nieprawdaż? :)

Upolowałam w bibliotece wśród nowości piątą powieść Indridasona, trzecią przetłumaczoną na polski, niecierpliwie czekam na kolejne, a także na dwie pierwsze, zaległe, niech ktoś się wreszcie zabierze do roboty i nadrobi, my tu CZEKAMY!!!

Wpasowałam się przypadkowo w okres przedświąteczny z lekturą, czytałam kilka dni przed wigilią, prawidłowo, jak się okazało, akcja toczy się w ciągu kilku dni przed Bożym Narodzeniem, takie zbiegi okoliczności lubię.

Już na dzień dobry wpadamy w klimat specyficznego poczucia humoru policjanta oraz lekarza sądowego, z których jeden na widok martwego mężczyzny w stroju Mikołaja podśpiewuje sobie "Dzyń dzyń dzyń" a drugi pyta o renifery. Arnaldur wspaniale kontrastuje współczucie i doskonałą obojętność. Indridason łamie schemat typowego śledztwa, gdzie zbiera się grupa dochodzeniowa, na zebraniu rozdzielane są zadania, wymieniane są informacje i przypuszczenia. Erlendur tym razem instaluje się w miejscu popełnienia przestępstwa, dosłownie, wynajmuje pokój w naznaczonym zbrodnią hotelu. Z tej bazy od niechcenia, ale nie bez zaangażowania, prowadzi śledztwo posilając się przy hotelowym szwedzkim stole, tamże umawia się na randki. Co więcej, tam przychodzą do niego osoby na rozmowy i przesłuchania, łącznie z aresztantem. Regularnie odwiedza go córka. Wszyscy dopytują się o co chodzi i kiedy znów wróci do domu i zacznie "normalnie" funkcjonować. Bo przecież nadchodzą właśnie święta. Nad postępowaniem unoszą się zwiewnie dźwięki "Ave Maria" Schuberta wraz z melodią wysnuwaną chóralnie przez młode chłopięce aparaty głosowe. Podobał mi się motyw wyobcowanych samotników tylko pozornie biorących udział w życiu społecznym, znajdujących się w okresie okołoświątecznym w szczególnie niezręcznej sytuacji ("święta są dla ludzi szczęśliwych"). A w tle znowu narkomania i znowu zaginieni.

Się przyzwyczaiłam i bardzo tęsknię do ciągu dalszego.


poniedziałek, 5 grudnia 2011

Stieg - konsekwencje niewłaściwego wyboru prezentu urodzinowego



  


Eva Gabrielsson i Stieg Larsson to znajomość trzydziestodwuletnia. Eva dwa razy odchodziła od Stiega. "Żyli" wspólnie około trzydziestu lat. Po śmierci Larssona została z mieszkaniem nabytym na spółkę i ze wspomnieniami. No i z ubezpieczeniem na życie. Miliony po złożonym do wydawnictwa rękopisie "Millennium" odziedziczył ojciec Siega i jego brat. Stieg napisał, złożył i wdrapawszy się na siódme piętro (winda była zepsuta) zszedł był na zawał. Eva chciała mu na nadchodzące 50 urodziny ufundować wspólnie z rodzeństwem pakiet badań lekarskich, ale ostatecznie wręczyli mu dvd. Eva ma żal i pretensję. Głęboki, zapiekły żal, na pograniczu nienawiści. Do wszystkich "nieprzyjaciół". Dlatego napisała to wspomnienie o wspólnym życiu. Bo nadal próbuje odzyskać część należnego jej wynagrodzenia za dzieło życia Stiega.

Mały Larsson wychowywał się z dziadkami w drewnianej chacie pod lasem. "Mieli jeden pokój i kuchnię, nie było tam ani wody ani elektryczności, ani toalety (...). Cały system ogrzewania stanowiła opalana drewnem kuchnia (...). Zimą temperatura na dworze spadała nawet do -37 stopni Celsjusza, a w ciągu dnia światło pojawiało się najwyżej na pół godziny. W takie dni Stieg wędrował do szkoły na nartach biegowych i przy blasku księżyca." Po śmierci dziadka wyrwany brutalnie z łona natury i ciepła kochającej się, zżytej rodziny zamieszkał w mieście z rodzicami. Obcymi w sumie rodzicami. Miasto też było obce. Trudne przejście. Rozumiem trochę jego trudności z przystosowaniem się. Wychowywałam się nie na wsi co prawda, ale w podmiejskich warunkach, każdego roku dzieciństwa przez kilka miesięcy nie schodziłam niemal z drzew rosnących w sadzie :) Dziczałam sobie do czasu wyprowadzki do "osiedla w mieście". Koszmar, nie przystosowałam się w pełni do teraz.

Nie rozumiem, dlaczego we współautorstwo książki została wplątana jakaś Francuzka i musiałam wspomnienia Szwedki o życiu w Szwecji ze Szwedem czytać w tłumaczeniu z francuskiego. Przecież Eva sama jest osobą piszącą, wspomina nawet o swoim dużym wkładzie do powieści Larssona: "Czysty przypadek sprawił, że to Stieg, a nie ja, wykorzystał wszystkie te elementy tworząc z nich literaturę". W miarę czytania coraz więcej mnie denerwowało, coraz mniej mi się podobał sposób w jaki Eva opisywała życie ze Stiegiem. Wspomnienia są niespójne, chaotyczne, niektóre wydarzenia są opisywane dwukrotnie, brak ciągłości, nic z niczego się nie wywodzi, nic z niczego nie wynika. Logika wydarzeń jest jakby pozorna. Moim zdaniem książka jest nie do końca wiarygodna, odnoszę wrażenie, że została napisana, by coś udowodnić. Czułam lekkie zażenowanie. Zamurowało mnie przy rytuale nio, mściwym przeklinaniu "wrogów". Nie podobają mi się też sprzeczności w tekście. W jednym miejscu na przykład pisze, że bardzo rzadko żeglowali, w innym miejscu następują opisy licznych wielodniowych wypraw żeglarskich, na łodzi własnej lub wynajętej, odbywanych regularnie co roku. Wyprawy odbywali na jesieni, bo poza sezonem jest taniej, później Eva pisze, że jak zawsze w sierpniu. Według Evy byli ze Stiegiem niezbyt zamożni, na nic nigdy nie mieli czasu, bo pracowali, nie mieli na życie. Ale regularnie wynajmowali domki letnie na wysepkach, kupili dużą łódź, bardzo często bywali w Londynie, odwiedzili Grenadę (Karaiby) no i kupili mieszkanie. Zawsze mnie zadziwia skandynawskie rozumienie ubóstwa. Stieg pół roku ciężko pracował w tartaku by zarobić na półroczną podróż do Afryki. Znowu mam wizję przełożenia sytuacji na polskie warunki - na co można odłożyć u nas po półrocznej harówce w tartaku? 

Czwarta część Millennium. Jasne, że chciałabym przeczytać. Tyle, że jest niedokończona i nie wiadomo gdzie w ogóle się znajduje. Eva opisała treść tego czwartego tomu, co jest absolutnym idiotyzmem, tego się po prostu nie robi!

Kiedyś na szczęście obejrzałam "Rashomona" Kurosawy i jakoś tak wynurzenia Evy brzmią mi jak fałszywe zeznanie przed sędzią na rozprawie. Może się czepiam, ale jakoś to wszystko się kupy nie trzyma. Męczyłam się czytając tę książkę, z kąta w którym się zaszyłam z lekturką weekendową co chwilę rozlegały się jęki i okrzyki zniechęcenia. Biografię Larssona pozostaje chyba odczytać z jego trzech wydanych powieści, patrząc poza słowa. Bo "zeznania" strony pokrzywdzonej przy podziale spadku niestety nie są dla mnie zbyt wiarygodne. Bije z nich zła energia. W przeciwieństwie do samej "trylogii" autorstwa, co jest dla mnie po ostatniej lekturze tym bardziej oczywiste, samego i wyłącznie Stiega.


MILLENNIUM, STIEG I JA
Eva GabrielssonMarie-Francoise Colombani

tytuł oryginału: MILLENNIUM, STIEG ET MOI 
tłumaczenie: Krystyna Szeżyńska - Maćkowiak
liczba stron: 200
data wydania: marzec 2011

poniedziałek, 28 listopada 2011

Maciej Grabski - "Ksiądz Rafał"



  


No sama nie wierzę, że zachwycam się powieścią o księdzu. Ale tak właśnie jest i na dodatek gorąco polecam. Na razie są dwa tomy, ale mam szczerą nadzieję na więcej. Trochę mi pobrzmiewają (mało) w tle "Filary ziemi" Kena Folletta, trochę więcej Redliński. Można się pośmiać, popłakać zresztą też. Jestem zachwycona, co nie zdarza się często.


czwartek, 17 listopada 2011

i kolejny dzień


Co do książek z wkładką, to znalazłam na półce Sherlocka Holmesa z obrazkami z oryginalnego wydania, gęsto rozmieszczonymi, ilustrującymi sceny z opowiadań. Biblioteka radiowa parę lat temu "się" wyprzedawała i dostałam przypadkowo pośredni cynk od kolegi kolegi z Poznania i zaopatrzyłam się za bezcen w kilkanaście ciekawych pozycji, między innymi w Conan Doyle'a. To było za dawnych dobrych czasów, kiedy jeszcze kupowałam książki, trzeba w końcu mieć jakiś nałóg. Rysunki lub zdjęcia to bardzo dobry przepis na dobrą książkę, tzn. na dodatek współtworzący. Między innymi Cortazar "Prozą z obserwatorium" mi to uświadomił. A teraz także czytam powieść z dodatkiem zdjęciowym, ale nie napiszę jaką, bo jest o środowisku gejowskim, a ja tu nie chcę EPATOWAĆ. Usłyszałam o niej w telewizorze, wypożyczyłam, żeby tylko rzucić okiem, ale jest tak ciekawie napisana, że wessała. Dla równowagi dodam, że inną pozycją, którą aktualnie czytam jest "Ksiądz Rafał" :)

Jutro. Dziś wstałam o piątej i zasypiam na siedząco, podejmę jeszcze tylko próbę dokończenia mojej dzisiejszej lekturki przyjemnej i lekkiej przed północą. Reszta, cała reszta jutro. Praca domowa, fińskie przypadki i jakaś nowa książka w miejsce skończonej dzisiaj.

Czasem jest tak, jakby ktoś na mnie właśnie postanowił ustawić mniej lub bardziej gustowny przydomowoogródkowy skalniaczek. Zaczynam seryjnie zdrabniać, więc pora do łóżka. Ba, ale tam okupacja, synoczek filma ogląda w telewizorze. Więc, póki co, zamienię eufemistyczny skalniaczek na stertę gruzów po trzęsieniu ziemi, a wstrząsy wtórne znowu i znowu. Czasu nie wystarcza by się porządnie odkopać.

poniedziałek, 24 października 2011

książka z obrazkami


W ramach nadrabiania podstawowych zaległości z różnych dziedzin od jakiegoś czasu podczytuję kolejno książki Małgorzaty Musierowicz z cyklu o poznańskiej dzielnicy Jeżyce, w której spędziłam sporo z czterech lat studenckiego życia, a kilka lat temu trzy miesiące delegacji. Czytając dokształcam się, między innymi, z łaciny, zachwycam ilustracjami autorstwa pisarki i przenoszę w czasie i przestrzeni w miłe sercu zakątki, na ulice, na parkowe ławki, gdzie przesiadywałam, spacerowałam, spieszyłam się na pociąg czy mokłam, podobnie jak bohaterowie książek MM. Najdziwniejsze, że akcja jednej z powieści toczy się akurat w podpoznańskich Pobiedziskach, w których także mieszkałam czas jakiś. Najpierw połykałam książkę po książce, ale seria zbliża się ku końcowi, no i teraz robię dłuższe przerwy pomiędzy częściami, żeby za szybko nie skończyć. Aż się sama sobie dziwię, dlaczego dopiero teraz, w moim zaawansowanym wieku, no ale przecież nie sposób przeczytać WSZYSTKIEGO za młodu :)
























zdjęcie książki: xbw

wtorek, 27 września 2011

jesionka pod strzechą



 

zdjęcie: xbw


cytat



„Jeżeli by kto kiedykolwiek uważał, że jest sam na świecie – to dałby tym niewątpliwy dowód braku wyobraźni. Nikt z nas nie jest sam. Ludzie oddziałują na siebie nawzajem, jakby byli połączeni kręgami tajemniczej energii – a przez każdego z nas przechodzi przynajmniej kilka takich kręgów. Dzięki temu wszystko, co czynimy, każde nasze uzewnętrznione uczucie, a może i myśli – nawet te, którym nie dajemy wyrazu – zyskują nieskończony rezonans. Każdy z nas, nawet nieświadomie, wpływa na innych i staje się ogniwem łańcucha myśli, uczuć, reakcji i wydarzeń mogących zogromnieć wręcz do procesów historycznych. Tak więc nigdy nie wiesz, czy fakt, żeś rano zachował się podle wobec kolegi w szkole, nie sprawi, iż w południe następnego dnia kto inny dostanie zawału, za tydzień dojdzie to poważnej scysji rodzinnej w miejscowości położonej na drugim krańcu Polski, a po roku jakiś mąż stanu wyda złą decyzję, mogącą zaważyć nawet na losach świata. Bodźce negatywne bowiem wykazują zdumiewającą żywotność, przypominając w tym wirusy lub gronkowca złocistego. Jednym złym czynem prowokujemy zło w innych ludziach, a ono – raz wyzwolone – mnoży się już bez końca. Całe szczęście, że z dobrem jest tak samo. Dobry czyn, dobre słowo czy myśl powodują pozytywną reakcję w coraz to nowych osobach i mogą przenosić swój ładunek dalej i dalej – rosnąć w postępie geometrycznym i pomnażać zasób Dobra we Wszechświecie. Wystarczy sobie to uprzytomnić, by poczuć ciężar tej odpowiedzialności. Bo przecież naprawdę nikt z nas nie jest sam. Wpływamy na siebie nawzajem – i często zdarza się, że przelotne spotkanie, rozmowa, wymiana myśli, złośliwy żarcik nawet – potrafią wyżłobić głęboki ślad w czyjejś pamięci i zaważyć nawet na całym życiu człowieka."



Małgorzata Musierowicz "Opium w rosole"


sobota, 24 września 2011

z niedzielnego spaceru



Kamienny zakątek Zamku Królewskiego od strony tramwajów czyli zejścia w stronę labiryntu i uroczego przybytku zwanego Arkadami Kubickiego, o nich jeszcze kiedyś będzie.


zdjęcia: xbw

Fragment budynku w którym mieściło się kino Wars, teraz miejsce zabite na głucho, służy do załatwiania potrzeb fizjologicznych...

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

"Tysiąc dni w Toskanii" Marlena de Blasi



  

Marlena de Blasi - Tysiąc dni w Toskanii
(A thousand days in Tuscany)

Książkę przeczytałam już jakiś czas temu, ale pamięć o niej cały czas mnie nie odpuszcza, muszę o niej napisać. Pierwszą część - "Tysiąc dni w Wenecji" - opisałam częściowo TUTAJ. Była lekka, łatwa i przyjemna, do "przelecenia" w mgnieniu oka. Nastawiłam się na równie łagodne przepłynięcie przez kontynuację i nadziałam się, bo ta powieść to niemal traktat filozoficzny, naszpikowany niezliczoną ilością praw i prawd życiowych, niezwykle trafnych i mądrych. Książki te są (obie), w warstwie fabularnej, o losach Amerykanki, która pokochała Włocha, Włochy, włoską kuchnię i odwróciła swoje życie do góry nogami podejmując szereg "rewolucyjnych" życiowych decyzji. Bohaterka zwana Chou pichci, żyje, gotuje, pisze, żyje, piecze, żyje, jest szczęśliwa, a wszystko to na toskańskiej prowincji. Wielokrotnie dziwiłam się natrafiając w książce na moje własne poglądy i świeżo odkryte "prawdy", wnioski, do których doszłam dawno lub dopiero co. 

Fernando i Chou w wynajętej "stajni" przystosowanej na potrzeby mieszkalne prowadzą sielski żywot, budują piec do pieczenia chleba, organizują wyprawę nad Tybr po kamienie rzeczne do budowy podwórkowego rusztu pod "kociołek", asymilują się z lokalną społecznością, biorą udział we wspólnych zbiorach winogron i fig. Czytając "Tysiąc dni w Toskanii" śniłam (dosłownie!) o sadach przepełnionych drzewkami uginającymi się od zatrzęsienia dojrzałych w słońcu owoców :) Jak wiele osób marzy o takim sielskim, prostym, zwykłym życiu, a jak niewiele się na nie decyduje. Ciekawe - dlaczego?

niedziela, 28 sierpnia 2011

sobota, 27 sierpnia 2011

traktorem przez step


Tulpan to imię dziewczyny, Tulipan. Jest też taki film Sergeia Dvortsevoya, kazachskiego dokumentalisty, który postanowił nakręcić fabułę. Filmu nie widziałam jeszcze w całości, ale urzekła mnie scena, kiedy dwóch facetów jedzie starym traktorem przez kazachski step, pustkowie po horyzont, płasko, jedynym urozmaiceniem stado wielbłądów, a z głośników (?) na maksa leci Boney M. Kiedy na to patrzę rozkładam się na atomy i okrążam w postaci rozproszonej kulę ziemską w całkowitej jedności z kosmosem ;)

Kiedyś oglądałam w TV wywiad z Dvortsevoyem, nadzwyczaj interesujący człowiek, bardzo "mój".


piątek, 26 sierpnia 2011

kolejna przeczytana Gavalda - "Pocieszenie"


 


Anna Gavalda
"Pocieszenie"
(La Consolante)
rok wydania: 2008

wydanie polskie: 2009


O pierwszej przeczytanej książce Anny Gavaldy pisałam TUTAJ. Skonsumowałam dwukrotnie i na dodatek poszłam do kina na ekranizację (chyba niepotrzebnie), przeczytałam jeszcze zbiór jej opowiadań i kiedy w bibliotece wpadło mi w ręce "Pocieszenie", zgarnęłam pazernie i pognałam do domu czytać, co skutecznie wyłączyło mnie ze społecznego funkcjonowania na trzy dni, Ukasz świadkiem.

O czym? Współczesny architekt, lat 47, Paryżanin sercem i duszą, w czasie niewypełnionym pracą rozczula się nad sobą. Że nie ma kobiety, bo ta z którą dzieli łóżko, to już nie to. Że nie ma dzieci, a jedynie córkę współspaczki. I że w ogóle jakoś nie bardzo, jakby niewłaściwy kierunek obrał. I toczy się tymi nieszczęsnymi koleinami, brnie dalej, choć stawiają wyraźnie coraz silniejszy opór. Inercja. Ma świadomość sytuacji, choć nie do końca, ale nie podejmuje sam z siebie żadnego działania. Dopiero kiedy umiera mu osoba bardzo bliska, najważniejsza, ale niewidywana od lat, do której miał nieuregulowany, sprecyzowany jedynie podświadomie, stosunek emocjonalny, zaczyna się powoli przełamywać. Źle się dzieje w jego życiu? No to może już pora, by zrobić coś poza schematem? Fajne postanowienie, ale niezwerbalizowane. Przechodzi do fazy czynów dopiero, kiedy przejeżdża po nim furgonetka. Swoją drogą, ciekawy mechanizm punktu zwrotnego, wyraźnie namacalny kopniak w tyłek od losu, bez niego często ani rusz, prawda? Przez pierwsze sto stron bohater gmera we własnym wnętrzu, potem przez dwieście stron przeżywa śmierć Anouk i wspomina wspólne chwile, co w końcu staje się męczące i nudne, na szczęście wtedy dochodzi do zwrotu i powieść dopiero teraz tak naprawdę zaczyna wciągać na sto procent. Charles zaczyna podejmować decyzje, szalone, ale nareszcie właściwe. Wyjeżdża z Paryża i "zupełnie przypadkiem" trafia do uroczego dzikiego wiejskiego zakątka, z lamą, kózką, kurami, kotami i brzydkimi psami, zaludnionego gromadką uroczych dzieciaków, skąpanych w pobliskiej rzece i w szczęściu, radosnych i w zasadzie już beztroskich. Od tego momentu już nie sposób się od kolejnych stronic odkleić, bo na scenę wkracza kobieta i nic już nie jest takie, jak było. Zaczyna się długa bajka, do której ma się ochotę przedostać, choć wiadomo, że jest fikcją.

Przy najbliższej wizycie w bibliotece poszukam jej kolejnych książek, zdaje się, że zostały mi jeszcze (tylko) dwie. Bardzo obiecująca sytuacja - wpadnięcie na trop współczesnego młodego autora. Można oczekiwać z przyjemnym dreszczykiem niecierpliwości na kolejne napisane, wydane i przetłumaczone utwory.

Szul Jan



 




busem przez Polskę


Nie mogę się wydostać z kręgu słowa pisanego. Jadę busem przez Polskę wschodnią, a jest tak, jakbym książkę czytała. Radio nadaje tanecznie. "Relax, take it eeasy". Za szybą przesądni młodzi mężczyźni, idą we dwóch z głębokim wózkiem, w środku dzieciątko, przed nimi przeszkoda w postaci znaku drogowego wspartego na dwóch słupkach, coś w rodzaju bramki na chodniku, chłopaki zamiast przejść pod nią, manewrują wózkiem, z inicjatywy młodszego. Fakt, pamiętam z dzieciństwa, nie przechodzić, omijać, czemu? Na wszelki wypadek. Taki lokalny czarny kot. Wsiada para młodych, on kupuje bilet u kierowcy, sporo wolnych miejsc w malutkim busiku. "Siadamy?" - pyta ona błyskotliwie. Dochodzi mnie "zapach" kanapki z jakimś niemiło emanującym mięsiwem, fuj fuj. Nasycony chłopaczek po konsumpcji sięga do plecaka. Niektóre fragmenty życia są nadzwyczaj przewidywalne. Na pewno wyjmie napój słodzony gazowany i usłyszę odgłos otwierania. Wyjmuje butlę 1,5 litra i słyszę przez minutę dyskretne "sssssss".  "Uuuuuuuuuuu....... Barbra Streisand!". Chyba potańczę. "It's a beautiful live, ooooo". Ooooo. Melodyjki coraz bardziej skoczne, młody kierowca. Pląsam w wyobraźni, przypięta do fotela pasem bezpieczeństwa. Brykam w parze z wyimaginowanym partnerem. I wspominam deptaną kilka godzin wcześniej trawę w już nie moim ogródku. I zrywane i zajadane bezwstydnie winogrona, także już nie moje, choć sadzone jeszcze przez mojego ojca. Jest dziwnie. Zasypiam i budzę się już w Warszawie, jak dobrze wrócić.









wtorek, 23 sierpnia 2011

o wykonawcach festiwalu, dzień ostatni


Marcin Koziak
Drugi kontakt na żywo z młodym pianistą, wcześniej w "Lutosławskim" słyszałam Marcina w I koncercie fortepianowym Liszta, grał świetnie, szkoda tylko, że krótko (koncert trwa 16 minut). Teraz miał być Chopin. Wystąpienie mnie nie porwało, Koziak grał czasami za delikatnie, do przesady, nawet w momentach wymagających zdecydowania. Zaczął od nokturnu i było dobrze, potem scherzo było zbyt delikatne, ballada w miarę i polonez As-dur, ten słynny, też nie najlepiej. Myślałam, byłam prawie pewna, że będzie ciekawiej, piękniej. Marcin zagrał ciekawostkę, "Preludium i Nokturn na lewą (tylko) rękę" Skriabina, słuchałam już wcześniej na YT, ale ta wersja koncertowa też była dziwna. Potem była fantazja Liszta na temat mozartowski, do której jakoś nie mogę się ciągle przekonać. Znowu te oczekiwania. Ale chłopak jest bardzo miły i sympatyczny, to absolutnie nie ulega wątpliwości. Może brak mu po prostu pewności siebie?



Paweł Wakarecy
Jakoś tak los mnie z nim dość często stykał ostatnio... Niedawno w Łazienkach Królewskich zagrał dwa polonezy, Chopina i Zarębskiego, siedziałam w drugim rzędzie zachwycona i po koncercie podeszłam porozmawiać chwilkę. Potem były Duszniki, po Marcinie spory kontrast, więcej witalności i energii, poweru :) Cykl Schumanna ciekawy, no i znowu, teraz już mój ulubiony, polonez Zarębskiego. Po koncercie znów można było zamienić słówko. A wieczorem się złożyło, że po raz kolejny sobie mogłam z finalistą KCh dłużej pogawędzić... Następnego dnia rano, kiedy wyjeżdżałam z festiwalowego miasteczka, wędrując z walizeczką w stronę przystanku, natknęłam się na pana Pawła, także z walizeczką :) Już po pierwszym wysłuchaniu na żywo gry Wakarecego odpłynęły jakiekolwiek wątpliwości, czy słuszny ten finał. On naprawdę jest bardzo dobrym i rozwijającym się pianistą. Słucham sobie akurat 2. koncertu Chopina, tego mniej popularnego f-molla, Paweł Wakarecy grał ten utwór w październiku na konkursie, a zapytany, dlaczego, nie jak wszyscy, e-moll, odpowiedział, "bo jest piękny". Doświadczam i przyznaję rację.


Daniil Trifonov
Najlepszy koncert Daniila ze wszystkich na których byłam osobą swoją, w sumie czterech. Chłopak się wyraźnie rozwija. Dostał ogłuszające brawa, najgłośniejsze z osiemnastu dusznikowych koncertów. Nie milkły długo, aż po piąty bis, Rachmanianę. Koncert Daniila nie był JAK spełnienie marzeń. BYŁ spełnieniem marzeń. Nikt nie pozostał zawiedziony, rozczarowany, chłopak dał z siebie sto procent, Campanella + Mefisto Walc to najlepsze utwory z koncertu, jeden po drugim powalały, masakrowały, wgniatały w fotele, nie było siły by wstać i wyjść na przerwę... To było big bara boom, fajerwerki w pozytywnym znaczeniu, ukoronowanie, wisienka na torcie tegorocznego festiwalu. Wszystkie utwory były bardzo "Daniłowe" grał je "po swojemu", jak czarodziej, który dotknął fortepianu i zaczarował go i od tej pory instrument wydaje tylko dźwięki według życzenia, zaczarowane i oczarowujące publiczność, czyste, perełkowe, szemrzące. Bo nawet wściekłe diabelskie momenty Mefisto też czarowały, publika była zahipnotyzowana, w transie. Campanella idealna, bezbłędna, porywająca, mam wrażenie, że tak dobrej wcześniej jeszcze nie zagrał. Daniil zadowolony, uśmiechnięty, szczęśliwy, kłaniający się co chwilę z ręką na sercu we wszystkich kierunkach, z charakterystycznym wyrazem twarzy, z mokrymi potarganymi włosami. I cały czas utrzymuje kontakt z publicznością. Po przerwie - mazurki zagrał cudnie jak zawsze, takie chopinowsko-daniłowe perełeczki. Etiudy zagrał po swojemu i nie wiem już czy wolę jego wykonanie czy Geniusasa. Boję się się etiud 10 i 12, zwłaszcza po diabelskim walczyku. Szczęście, że Prokofiewa nie wmanewrował do tego zestawu.

Dla mnie w Daniile fascynujące jest to, że on się tak błyskawicznie rozwija, rozszerza repertuar, dołącza ciągle nowych kompozytorów i kolejne nowe utwory w tempie błyskawicznym. Jak dobrze posłuchać w jego wykonaniu także Bacha, Beethovena, Schuberta, Schumanna. No i f-molla (to wkrótce). Poza tym - czekam na Rachmaninowa, nieustająco.




  



o wykonawcach festiwalu, dni kolejne


Leonora Armellini
Przesympatyczna młoda Włoszka z rozbrajającym uśmiechem zagrała całkiem porządny koncert, wyglądała uroczo, grała dobrze, czegóż chcieć więcej. Nie było fajerwerków, nie było rozczarowania, zagrała ciekawie zgodnie z oczekiwaniami. Chopin był zagrany "akurat" i nawet polonez As-dur zdaje się że bezbłędnie i wzorcowo. Najładniejsze chyba były utwory na bis, których to tytuły Leonora własnoręcznie, na skrawku koperty, dla nas po koncercie zanotowała.



Francesco Piemontesi
Za moich młodych lat Marek Niedźwiedzki lansował w Trójce takiego pana grającego niesamowicie wolne kawałki, Elvisa Costello, specjalnie dla grupy odbiorców którą nazywał klubem nudziarzy. No bo pan Elvis przynudzał, ale robił to cudnie i miał spore wierne grono odbiorców.
Piemontesi też przynudzał i to się podobało! Jego grę próbowałam zobrazować A. jako "plum" - ... - cisza - ... - "plum". Dźwięków w czasie jego koncertu było stosunkowo niewiele i gęstość ich padania też nie była duża. Już na początku nastąpiło przetasowanie w stosunku do wydrukowanego programu, pianista zaczął od sonaty Janacka, której druga część nosiła tytuł "Śmierć". Grał cudnie, czysto, a na słuchaczy padał jakiś cień od tej muzyki, trochę ciężki, trochę smutny, ale mimo wszystko piękny. Preludium cis-moll i dwa mazurki op. 59, były niesamowicie nastrojowe, jakieś takie nieobecne. Potem sonata Beethovena A-dur op. 101 i przerwa, a po niej sonata A-dur 959 Schuberta, całość w jednym sosie, w innym wymiarze, w innej czasoprzestrzeni, na zwolnionych obrotach, w krainie gdzie czas nie ma znaczenia. Jeśli ktoś był zmęczony, spokojnie mógł podrzemać... Dość rzęsiste brawa były chyba jedynym elementem kontrastu w całości tego wydarzenia. Co prawda Piemontesi nie jest Rosjaninem, ale jeśli kiedyś natknę się na jego nagrania, z przyjemnością i zainteresowaniem wysłucham, a może nawet pewnego dnia poszukam sama z siebie, jeśli będę akurat we "Franceskowym" nastroju.



Andrea Bonatta
Mistrz prowadzący w Dusznikach kursy mistrzowskie dał koncert w kościele, w pięknym bogatym wnętrzu z amboną-wielorybem. Słuchacze jeszcze przed pierwszym dźwiękiem koncertu byli wprowadzeni w odpowiedni nastrój. Liszt, tylko, ale ten spokojny, liryczny, poetycki, nastrojowy, melancholijny, uduchowiony, nawet wzniosły. Sam tytuł wymowny "Harmonies poetiques et religieuses". Można było unieść się ku niebiosom, popłynąć przez chwilę na obłokach ku wieczności...



Aleksandra Świgut
Młodziutka sympatyczna długowłosa dziewczynka, trochę jak rusałka, grała muzykę, która do mnie w większości nie trafiała. Prawdopodobnie grała dobrze czy nawet bardzo dobrze, przynajmniej większość utworów. Strasznie podobały mi się fragmenty 2. sonaty Prokofiewa i Szeherezada Szymanowskiego. Polonez-fantazja z lekka poturbowany nie mógł się podobać, Ola próbowała go zagrać jakoś dziwnie. Gabaidulina to już muzyka współczesna i trochę ciężko mi było wysłuchać utworu w całości. Absolutnie nie jest kandydatką na konkurs chopinowski, ale już do konkursu Czajkowskiego może śmiało za jakiś czas startować. Życzę Oli sukcesów i będę się starała bardziej zaprzyjaźnić z jej interpretacjami, bardziej zrozumieć a może i polubić, o ile nie będzie porywała się na Chopina.



Lukas Geniusas
10 marca tego roku w Filharmonii Narodowej miałam okazję dać się oczarować Lukasowi dokładnie tym samym programem, więc w Dusznikach miałam powtórkę, 24 etiudy i sonata h-moll Liszta. Okazało się, że 7 sierpnia Lukas nagrał dla DUX komplet etiud i nareszcie będzie płyta! A 29 lipca w Muzycznych Ogrodach wysłuchałam na żywo sonaty h-moll w wykonaniu Rosjanina Jury Margulisa. Na Geniusasa i jego festiwalowy program czekałam prawie tak bardzo jak na Daniila, ciekawa porównań. I kiedy chwila nastała zastygłam i ucieszona jak dziecko trwałam sobie w zaczarowanym świecie Chopina, Liszta i Geniusasa, zamieniłam się w zbiór atomów i przemieszałam z atomami muzycznej energii, którą wysyłał w eter Lukas. Kiedy doszło do "najpiękniejszego tematu Chopina" czyli etiudy trzeciej w pierwszym cyklu, młody artysta "zamknął obwód", odwrócił głowę, skulił się w sobie, wtulił głowę w ramiona i w wielkim natchnieniu snuł melodię. Lukas koncentrował się maksymalnie, grał na sto procent możliwości, nie odpuścił ani na moment, zapadał się gdzieś w głąb siebie i stamtąd czerpał i nam dawał. A publika jak w transie, nikt nie pozostał obojętny, ludzie się kiwali, zwijali w kłębek, zamykali oczy, jakaś zbiorowa hipnoza, było cudnie. Zrobiłam rundkę wokół Dworku Chopina, w cienkiej bluzce, nie zważając na zimno, nie czując i nie zauważając go. Pewnie mogłabym przez jakiś czas służyć za agregat prądotwórczy Jak zwykle w takich momentach wzruszam się na wspomnienie geniuszu Chopina, bo gdyby Fryderyk nie skomponował, to by Lukas nie zagrał. Po przewie spędzonej między innymi w towarzystwie zachwyconego Pana Redaktora Z PR i TVP idziemy na dobicie. Sonata. Dobił, dopełnił. Sekwencji wzruszeń ciąg dalszy. Otworzyłam się na przekaz całkowicie, wchłaniałam oczami, uszami, każdym porem skóry. I bisy, pierwszy leciutki, króciutki, prościutki, dwa kolejne i czwarty porządny długi solidny pożegnalny bis, zdaje się, że Rachmaninow. Jakby tego wszystkiego było mało, w garderobie przy autografach podeszłam do Geniusasa bliziutko, by się o coś zapytać (między innymi język z wrażenia mi się poplątał i zamiast e-moll wyszło mi e-mail ), i olśniło mnie, jaki on jest piękny! Nie na zdjęciu, nie z pewnej odległości, ale tak z pół metra. Buzia kawa z mlekiem, dorodny, normalnie Dorian Gray. Opalony, zadowolony, zdrowy, wypoczęty (nawet po TAKIM koncercie śladu zmęczenia), spokojny. Wzięłam autograf dla K. - i kolejne zaskoczenie, jaki skromny podpis, bez rozmachu. Rozbroił mnie kompletnie. Lukas to ideał, perfekcja, koncentracja, skupienie, zaangażowanie, dojrzałość. Mądrość i rozwaga. A wszystko w ciele wesołego, rozbrykanego, imprezowego dwudziestojednolatka...



Eduard Kunz
Przy wejściu na salę otrzymaliśmy niespodziewanie karteczki z nowym repertuarem dość znacznie różniącym się od zapisanego w programie. Zdarza się. Na szczęście rozpoczął moją ukochaną sonatką Scarlattiego. Eduard urodzony na Syberii, znany mi  był z konkursów Rubinsteina i Czajkowskiego. Bach Kunza głośny ale interesujący i zajmujący. I nagle, jakoś strasznie szybko, przerwa. Potem trochę hiszpańskiej muzyki (Isaac Albeniz) i nokturn Paderewskiego, Rachmaninow i Liszt, jeden bis chyba tylko i koniec, najkrótszy koncert festiwalu, 1.45. W garderobie zapytałam, czemu tak krótko, odpowiedział, że jest w trakcie trasy koncertowej, zaraz ma następny występ i jest bardzo zmęczony. Kiedy powiedziałam, że z grupą znajomych oglądaliśmy jego występy on-line w obu konkursach, ucieszył się! Jego urok osobisty - niesamowity, uosobienie wdzięku, niewinności i słodyczy. Kunza warto posłuchać. I warto na niego popatrzeć z bliska :) W najbliższych planach mam ponowne przesłuchanie jego nagrania z obu konkursów, zdecydowanie z wizją. 


Nikolay Lugansky
Według programu cała pierwsza połowa koncertu miała być chopinowska, hurra! I znowu zaczyna od nokturnu. Usypiające. Czy naprawdę nie można zaczynać koncertów od czegokolwiek innego? Jest późno, zasnę chyba. Dalej barkarola, coraz lepiej, Lugansky uwziął się by takich jak ja, chodzących spać z kurami, ukołysać do snu. Ale nie, barkarola idealna, preludium też, scherzo super, i polały się łzy czyste rzęsiste, nie tylko me ale i sąsiadów, chlipali równo wszyscy, młodzi i starsi, obu płci. Kolejny nokturn. Trzeba będzie uzupełnić płyny. Po to tu jesteśmy, tego pragnęliśmy, czerpiemy garściami, Luganski spełnia oczekiwania, obdarowuje szczodrze. A kiedy doszło do ballady nr 4 coś się zmieniło, bardzo wyraźnie. Nie było już idealnie i wzorcowo, było inaczej, eksperymentalnie, ciekawie, niespodziewanie, pianista zaskoczył, odstąpił od "słusznej interpretacji". Dawka wrażeń za duża, robię rundkę wokół dworku dla ochłonięcia. Przychodzi mi do głowy, że mogłabym tego pianistę bardzo bardzo polubić... Niebezpiecznie... Po przerwie tylko Liszt i to mnie ratuje, zauroczenie Luganskim oddala się na bezpieczną odległość. Przez chwilę jest głośno, ale potem już umiarkowanie i lirycznie, zaczynam coraz bardziej wstępować na ścieżkę lisztowską. Przy "Zamieci" staje mi przed oczami "Gorączka złota" Chaplina, książki Curwooda i omiata mnie jakieś ogólne wrażenie z kina niemego. Kolega J. opowiadał nam, jak kiedyś, przed wielu laty, ta melodia śniła mu się i do dziś nie wiedział, co to. Jeszcze tylko trzy subtelne bisy (Rachmaninow?), nieudana próba uchwycenia na zdjęciu jego głębokiego spojrzenia (jak na zdjęciu z Programu), autograf for Agneszka i jakoś tak dziwnie emocje się ulotniły.
 

 
Sara Daneshpour
Wyszła do nas w pięknej czerwonej sukni. Nadzwyczaj sprawnie poradziła sobie z aż sześcioma kompozytorami, nic dziwnego, repertuar przygotowała już na konkurs Rubinsteina w Tel-Avivie i na konkurs Czajkowskiego. Nie doszła do Finału (osiągnęła jednak Etap II), a w Moskwie osiągnęła drugą turę II Etapu. Scarlatti i Haydn zagrani pięknie, pewnie, melodyjnie, harmonijnie, stylowo. Wariacje Schumanna dane nam było wysłuchać dwukrotnie, wcześniej na nocnym koncercie o nazwie Nokturn, prosto z lotniska niemal, a leciała z USA. Potem był Cesar Franck i ciekawy utwór "Preludium, Chorał i Fuga", który zaczyna się niewinnie, a kończy jak Wagner grany przez Juliannę. Rachmaninow - Etudes-Tableaux 12 i 6 super! Tocatta Prokofiewa bum bum i na koniec dwa dość subtelne bisy. Sarę polecał kolega B., wysłuchałam więc ze szczególną uwagą, technicznie ładnie, przekaz, kontakt był, ona nadawała, ja odbierałam. Podobało mi się. Postanowiłam sobie słuchać więcej Prokofiewa.
 

 
Giovanni Bellucci
19 rapsodii węgierskich Liszta zagranych non stop jawiło się przerażająco. Okazało się, że będzie niespodzianka i artysta zagra w cyklach z dwoma przerwami po dziesięć, nie więcej!, minut. No i kolejność nie będzie oczywista, bo najpierw nr 5, potem 2, 4, 1, 3, 6, przerwa, potem 12, 11, i tu się pogubiłam, łatwiej zapamiętać liczbę Pi po przecinku. Pianista wyszedł na scenę z panią, zdaje się, że była nią Yumi Palleschi, uczestniczka kursu mistrzowskiego oraz z wielkim plikiem nut. Znaczy się, będzie przekładanie. Obok pokaźnego stosiku ściąga, w jakiej kolejności. Było piknie, publiczność nie wytrzymała i po którejś rapsodii zaklaskała krótko, po kolejnej znowu, na co artysta siedząc leciutko się skłonił i zabrał do gmerania w nutach. Rzut oka na ściągę i przekładanie, mieliśmy chwilę na powiercenie się na niewygodnych krzesełkach. Rapsodie Liszta do najłatwiejszych w odbiorze nie należą, a w komplecie mogą powalić słonia, nawet nie wiem jak doskonale zagrane. A wykonanie festiwalowe, na ile mogłam się zorientować, było cud piękności. Całość bardzo mi się podobała, zachwyt przewyższał ogłuszenie i zmęczenie. Zawsze kiedy monotonne fragmenty przytępiały mój odbiór, następował jakiś "ekstra" moment który stawiał czujność na baczność. Ale artysta próbował zagłaskać kota, gdyby nie przerwy, to nie wiem, czy by kto wytrzymał. To był najdłuższy koncert, trwał trzy godziny. Po drugiej części publika była jakoś dziwnie przerzedzona. Atmosfera na sali rozluźniła się, zjednoczyliśmy się w bólu, jak towarzysze niedoli, bohaterscy do końca. Skoro Bellucci wytrzymuje za klawiaturą, to my nie wytrzymamy? Trzeba podołać wyzwaniu. Muzyka rapsodii węgierskich nie za bardzo klasyczna w całości, momentami jest lekko knajpiana, z przytupem, w tan. W kilku momentach brakowało mi gwaru rozmów wśród szczęków szkła w tle w zadymionej atmosferze jakiegoś pubu. Pojawiły się teorie spiskowe, że rapsodii tak naprawdę jest więcej, jakieś 25 i że na bis będzie rapsodia 20 Tuż przed końcem Don Giovanni zaczął układać sobie nuty, trwało ze dwie minuty. Było tych stronic zatrważająco dużo, coś tam się nie zgadzało, przekładania a przekładania. Udało się, niepotrzebne można odłożyć na bok. Spoglądamy na siebie nawzajem z dziwnymi minami, u schyłku wytrzymałości wszelkiej, my, niedobitki z trzeciej części koncertu. Nuty nie były poukładane w kolejności grania, przed każdą rapsodią trwały poszukiwania właściwych stronic. Nareszcie, koniec, można było poznać po mocnym westchnieniu ulgi i oddaleniu się pani przekładającej. Z pewną taka nieśmiałością pani wręczająca kwiaty niby to rozpoczęła powolne, niepewne zbliżanie się do pianisty ze zwyczajowym bukietem kwiatów. Don Giovanni minął ją obojętnie i udał się za kulisy, pani za nim. A na widowni kolejna seria wymiany zdziwionych spojrzeń. Czy jesteście zdziwieni, że bisów nie było? Niedobitki, całkiem w sumie liczne jak na poziom tortur (pięknem doskonałym w hurtowych ilościach) przy wyjściu otrzymały sprawność harcerską i odznakę za wytrwałość. Każdy dostał plakietkę z napisem "dzielny harcerz". Teraz jest jasne, czemu te rapsodie prawdopodobnie nigdy wcześniej nie były wykonywane w komplecie.

o wykonawcach festiwalu, pierwsze koncertowe dni


Zdrowa na ciele i umyśle, bez muzycznego wykształcenia, porwałam się na opisanie wrażeń z koncertów w Dusznikach. Rzecz osobista, z serca płynąca, wiarą i czuciem przetwarzana, szkiełko i oko mi w tej dziedzinie nie było dane.


Ingolf Wunder
Nie przypisywałabym braku oszałamiającego sukcesu Ingolfa faktowi, że pierwszy ma najtrudniej. Inauguracja powinna być mocnym wejściem, wprowadzeniem do wrót muzycznego raju, teoretycznie wybór dokonany był właściwy, Wunder powinien temu podołać, ale nie podołał. Mam wrażenie, że spadł na niego ciężar, którego nie potrafi i nie chce udźwignąć, odcina kupony od sukcesu konkursowego. Lubię Ingolfa, bo jego nie da się nie lubić, jest uroczy, wdzięczny, przesympatyczny, gra pięknie, ma cudne momenty. Ale mój pierwszy i jedyny kontakt na żywo z graną przez niego muzyką utwierdził mnie w przekonaniu, że nie zostanę jego wielbicielką. Kupił mnie, podobały mi się jego wykonania, ale nie porwał mnie bez reszty, nie zachwycił. Bolero - brzmiało mi jeszcze w uszach wykonanie Khozyainova, dwukrotnie na żywo dzień po dniu, porywające. Bolero rozpoczynające festiwal nie zachwyciło, choć powinno. Ballada zagrana ładnie, Andante Spianato z Wielkim Polonezem ok. Nie rozumiem w sumie, dlaczego tak wyraźnie sobie "odpuścił", czy nie chciał się postarać, czy może nie potrafił zagrać lepiej, oto jest pytanie. Byłam rozczarowana pierwszą połową, ale cieszyło mnie, że wreszcie słyszę Chopina na żywo, w dobrym wykonaniu, w gronie przyjaciół, że rozpoczęło się spełnianie wielkiego marzenia o 18 koncertach. Myślę sobie po cichu, że Ingolfa po prostu męczy wykonywanie Chopina w kółko na żądanie, trochę jak katarynka. Po przerwie był Mozart i powolutku Wunder się ożywiał, rozkręcał, rozgrzewał, jakby dopiero teraz zaczęło go interesować i cieszyć to co gra. Trzecia część sonaty Mozarta zaczęła mnie porywać, czułam wyraźnie radość, płynącą zarówno ode mnie, jak i od Ingolfa w naszą stronę, taką szczerą i autentyczną. Nie pamiętam już swoich odczuć w szczegółach, za dużo czasu upłynęło i nałożyły się kolejne wrażenia, ale ucieszyłam się, że im dłużej gra, tym pozytywniej go odbieram, tym bardziej się ociepla jego stosunek do muzyki, rozkręca siebie i nas. Trochę się boję o jego przyszłość muzyczną, nie zapowiada się, by szedł jak burza, on nie z tych. Mam wrażenie, że pianista się trochę pogubił rozdarty między oczekiwaniami w stosunku do niego, a jego własnymi autentycznymi pragnieniami.


Masataka Goto
Na festiwalu zaistniał jako specjalista od Liszta, jako zwycięzca tegorocznego konkursu Lisztowskiego w Utrechcie. W związku z tym zaczął od Beethovena :) Jakoś tak ten cały koncert przemknął się troszkę obok mnie, był trudnym wprowadzeniem w muzykę Liszta i to od razu na żywo. Nie ocenię gry Masataki bo nie potrafię, muzyka była mi nieznana, ale docierała do mnie jeśli nie w całości, to w dużych fragmentach. W każdym razie będę obserwowała poczynania Japończyka i jeśli nadarzy się sposobność wysłuchania go w mediach, przez Internet, to chętnie i z radością obejrzę, posłucham, na pewno przeszperam YTubkę. A jeśli będę mogła, to pójdę na każdy jego koncert. Polubiłam go. A kiedy na bis zagrał Campanellę publika się poderwała do Wielkich Braw. I tak sobie myślę, że posłucham jego nagrań, kiedy już poznam i osłucham się z utworami Liszta, wtedy gra pana Goto, przypuszczam, sprawi mi wiele przyjemności. Masataka ma 26 lat, rocznik 1985 http://www.masatakagoto.com/



Denis Kozhukhin
Podchodziłam do tego koncertu nieufnie, jak pies do jeża. Ani Haydn, ani Brahms nie olśnił mnie, a to z tego powodu, że utwory były mi nieznane, jakby obce, w żaden sposób nieoswojone, po prostu na razie za trudne. I w ogóle trochę głośno było. Zdawałam sobie sprawę, że pianista gra przecudnie i byłam zła na siebie, że nie umiem, miałam nadzieję, jeszcze, odebrać pełni jego przekazu. Publika wokół mnie szalała, brawa ogłuszały, a ja, jak sierotka, siedziałam naburmuszona i czekałam na koniec z lekkim zniecierpliwieniem. Kiedy Denis (okrrrropne imię) zaczął grać Liszta, trochę się przecknęłam, a na Mazepie przeżyłam jakąś niesamowitą metamorfozę, jakieś kanaliki się mnie odetkały i nareszcie z całą potęgą zwalił się na mnie jak wielka góra przekaz muzyczny od Kozhukhina, zmiażdżył, zmasakrował i przygniótł. Artysta w bisach dał mi szansę na podniesienie się, grał Debussego i Rachmaninowa tak cudnie, lirycznie, delikatnie, szemrząco, czarownie (ach, te chłopaki z Niżnego Nowgorodu..., co oni im tam do tej wody dosypują...), że zamiast odetchnąć, to ja już całkiem zniknęłam, rozpłynęłam się, we łzach i w ogóle. Wyszliśmy na zewnątrz, ustawili w kolejce po autografy, a ja się nie mogłam pozbierać, aż koleżanka A. mnie ofuknęła, co i tak nic nie dało. Trzęsłam się jeszcze od skrajnych najgłębszych emocji długie minuty. Wiem, że nie odstąpię od Kozhukhina do końca świata, uczepię się i będę trwała, póki koncertuje, będę słuchała każdziutkiego jego nagrania jakie wpadnie mi w ręce. Na jego następny koncert pójdę przygotowana, jak najlepiej zdołam, by jak najwięcej odebrać, by nic nie umknęło już mojemu uchu i mojemu sercu, duszy, emocjom. Denis gościł już na festiwalu w zeszłym roku, co bardzo pięknie opisał: "Zeszłoroczny koncert w Dworku Chopina był najbardziej ekscytującym wydarzeniem w moim artystycznym życiu. Atmosfera, ludzie, którzy czują i szanują muzykę Chopina, ich otwartość i cel, dla którego tu przyjeżdżają – to wszystko sprawia, że stajemy się jedną wielką rodziną. To duża przyjemność pracować tu i koncertować." Reszta wywiadu w numerze 2 biuletynu http://www.chopin.festival.pl


Yukio Yokoyama
Czterdziestoletni Japończyk, laureat Konkursu Chopinowskiego (III miejsce w 1990 roku, otrzymał też nagrodę specjalną za wykonanie sonaty) zapewnił nam pewnego sierpniowego poranka niesamowite przeżycia. Nie spodziewając się niczego specjalnego, planując "urwanie się" z maratonu po jakimś czasie ruszyliśmy naszą czteroosobową gromadką, objęliśmy w posiadanie całą pierwszą ławkę. Maraton miał trwać pięć godzin z trzema niewielkimi przerwami. Artysta grał na rzecz ofiar trzęsienia ziemi i tsunami w Japonii. Ciekawostką było, że miał wykonać tylko utwory Chopina, w kolejności ich powstawania. Liczyłam, że pewnie ilość nie przejdzie w jakość, bo to niemożliwe. No i się rozczarowałam, Yukio nas zaczarował, przykuł do okrutnych madejowych ławeczek twardych i bez oparć na ponad pięć godzin non stop. Dołączyła do nas K. i już w pięcioro, wznosiliśmy po każdym utworze okrzyki zachwytu, ocierali łzy i upajali się taką ilością muzyki Fryderyka w tak zaskakująco interesującym i pięknym wykonaniu. Błędy oczywiście były, ale jakoś w danym kontekście nie miały prawie żadnego znaczenia, nie przeszkadzały, nie raziły. Okoliczności przyrody: park, przechodnie, dzieci, muszla koncertowa i fortepian Yamaha. Przy okazji - baliśmy się o brzmienie, jednak, ku kolejnemu zaskoczeniu, Yamaha i muszla koncertowa to dość dobre zestawienie, brzmienie było w porządku. Ale miłość Yokoyamy do Chopina była tak wyraźna, tak wielka, tak wspaniale przekazana publiczności, że mieliśmy dreszcze. Grał cudnie, z przeogromną pasją, wielce zaangażowany. Zachwyt. Pierwsze było 12 etiud op. 10, potem Andante spianato z Wielkim polonezem i pierwsza Ballada, 40-letni Japończyk w niesamowity jakiś sposób potrafił przekazać młodzieńcze muzyczne porywy Chopina. Prawie jakby sam młody Fryderyk grał... Potem kolejny cykl etiud niemal połączony z cyklem 24 preludiów i nasze kolejne zachwyty i oznaki podziwu, że on ciągle daje radę, że paluszki jeszcze nie poodpadały, że kręgosłup nie boli, i że jakościowo cały czas jest ok, a słodycz i niezwykłe piękno nadal płyną ku nam szerokim strumieniem, prosto w spragnione serca i dusze. I tak było do końca, pianista utrzymał poziom na każdej płaszczyźnie, a nawet było coraz lepiej, bo utwory były coraz bogatsze, coraz dojrzalsze. Ballady 2, 3 i 4, Fantazja, Scherzo nr 4, Barkarola i Polonez-Fantazja, to było niemal nie do uwierzenia. Na amen zaskoczył nas i załatwił sonatą h-moll (o jego sukcesach na KCh w 1990 dowiedzieliśmy się później)...



Gintaras Janusevicius
Od samego początku była konsternacja i zaskoczenie. Pianista rozpoczął jakimś króciutkim nieznanym utworem, po czym zaczął przemówienie po angielsku. Nie za bardzo było słychać co mówił, nie było mikrofonu, nie było tłumacza, a on mówił i mówił. Potem zagrał program, tyle, że utwory Chopina grał non stop i publiczność w końcu nie wiedziała czy klaskać i kiedy. Barkarola była dziwnie inna od powszechnie znanej interpretacji, ciekawie się jej słuchało i mnie podobała się najbardziej (potem w czasie koncertu Nokturn Janusevicius zagrał właśnie ten utwór). W drugiej części koncertu, Schubert/Liszt, Wagner, Liszt publiczność po utworach już nie klaskała, bo nie była pewna czy pianista znów nie zechce zagrać całości w bloku bez przerw i czy mu brawa nie przeszkodzą, więc pianista w ciszy wstawał i wtedy rozlegały się brawa. Taka zupełnie niepotrzebna atmosfera niezdecydowania, artysta nie wyczuwał publiczności i vice versa. Trudno w takich okolicznościach o udany koncert. Sala nie była przepełniona już na początku, po przerwie jeszcze się przerzedziło, a bisów prawie nikt nie chciał i ludzie zaczęli chyłkiem wymykać się z sali w czasie braw końcowych. Skutkiem czego bis był SZTUK JEDEN. Szkoda, bo cudny, choć do tej pory nie wiem co i czyje. Trochę z przekory zamierzam w wolnej chwili posłuchać sobie jego nagrań na YT, zamiast bisów, których nie było.
Janusevicius doszedł niejako przez przypadek, w czerwcu, jako zapchajdziura, w tym czasie miał wystąpić laureat konkursu Rubinsteina, który wygrał przecież Daniil... A przecież w tym roku w Tel Avivie doszedł do II etapu, do finałów nie został dopuszczony... Nie mogli zaprosić choć finalisty, do wyboru było jeszcze pięciu...



Yulianna Avdeeva
Z wielką wolą wysłuchania i polubienia, otwarta jak wrota stodoły, przystąpiłam, chciałam, starałam się. Julka wyglądała zachwycająco, nie mogłam oderwać wzroku. Podobnie dostojnie grał Filip Kopaczewski na konkursie Czajkowskiego. A ona była śliczna, pięknie upięte włosy, masa wdzięku, coś tam się jeszcze błyszczało delikatnie, jakaś broszka i spinka we włosach, mimo że w spodniach i na czarno, w obcisłym czarnym stroju. Piękno (z daleka i z boku). Nie mogłam wzroku oderwać. Słuchu także nie odrywałam, ale wchodziło opornie. NIKT NIGDY nie powinien zaczynać koncertu od nokturnu (chyba, że gra same nokturny ). Niestety Yulianna zaczęła od Chopina. Jeśli chodzi o mnie to wysłałabym ją na kursy mistrzowskie go naszego kolegi amatora Janusza, on z lekkością potrafi przekazać to, co muzyka Chopina ze sobą niesie i co ma w sobie najcenniejszego. Niestety, między Avdeevą a mną stanęła gruba betonowa przegroda nieprzenikalna, nie drgnął mi mięsień, nie dotarła do mnie ANI JEDNYM dźwiękiem. Ja odbieram sercem, duszą, emocjami, Julka GENERUJE dźwięki beznamiętnie jak maszyna, jak cyborg, któremu wmontowano komputerek zamiast mózgu. Ja nie pajmu, jak komukolwiek może się podobać w jej wykonaniu Chopin, którego muzyka to emocje właśnie i duchowe nienazwane eteryczne nieuchwytne piękno w czystej postaci. Lisztem Yulianna mnie jedynie ogłuszyła, a po Wagnerze miałam wrażenie, że ona zaraz skopie fortepian. Zdziwiło mnie także, że na scenę nie wpadli terroryści opleceni kabelkami, z granatami, bombami. Pianistka już od chopinowskiego Scherza rzucała się na biedny fortepian jak wściekły pies po komendzie "zabij". Przyszło mi na myśl jeszcze jedno skojarzenia, bardzo skrzywdzonej kobiety, która odreagowuje na klawiaturze swoje wszelkie doznane w życiu krzywdy. Przykro mi, takie są moje odczucia, tez wolałabym wyjść z uśmiechem na twarzy, promieniując zadowoleniem, ale nijak nie mogłam. Nie wykluczam, że kiedyś zostanę wielbicielką Julki, może moja percepcja muzyki ewoluuje właśnie w tę stronę, póki co jednak małe szanse, nie planuję słuchać jej wykonań w najbliższym czasie. Myślę, że Julianna ma dożywotnio zapewniony byt, zawsze znajdzie pracę jako zagrzewająca wojowników do walki. Wystarczy, by przed bitwą zagrała żołnierzom Wagnera, a na pewno ją wygrają. Sama po festiwalowym koncercie miałam ochotę, niczym Woody Allen, "najechać na Polskę".

czwartek, 18 sierpnia 2011

Duszniki. Duszniki Zdrój


Moje zainteresowanie muzyką Fryderyka doszło do etapu Festiwal Chopinowski. Postanowiłam pójść na całość ;). Karnet, znaczy się osiemnaście koncertów. Dziewięć dni w strefie klimatu opłacanego 3 zł/dobę. W przestrzeni muzycznej bezcennej i niezapomnianej.

  
Bardzo Ważne Drzwi w Dworku Chopina znajdującym się w Parku Zdrojowym, za nimi Sala Magii oraz Czarów rzucanych przez pianistów przy pomocy czarnego fortepianu ze sceny prosto na zgromadzoną publiczność. Przeważnie celnie trafiali, z małymi wyjątkami, kiedy rzucanie uroku im nie wychodziło lub docierało nierównomiernie.


Sala z madejowymi krzesełkami, na których twardość staraliśmy się nie zważać, ale już gęstość rozstawienia dawała się we znaki. Ale skoro lepiej być nie mogło...



zdjęcia: xbw

Wrażeń mam mnóstwo, nie sposób umieścić ich w jednym-dwóch postach. Więc na raty. Nie będzie fachowo, ale za to od serca. W ilości znacznej. Niech ten rok upłynie jak najszybciej, niech już znowu nadejdzie sierpień i kolejne muzyczne lato w Dusznikach. Niby nic takiego, a uzależnia od pierwszego razu. Czego i Wam życzę.


piątek, 29 lipca 2011

Wenders i jego "Pina"



  


Najnowszy film Wima Wendersa. Trwam w niecierpliwym oczekiwaniu na możliwość obejrzenia. Zwiastun hipnotyzujący, nie mogę się oderwać. Co będzie, kiedy obejrzę całość. Cieszy, że Wenders rozwija się i wytwarza coraz więcej fascynującego piękna, że potrafi z mnogości tematów wyłowić perełkę i oprawić ją po mistrzowsku. Apeluję do "dysponujących mocą sprawczą" o jak najszybsze rozpowszechnienie filmu w naszym kraju, zaniechanie czy choćby zwłoka w tym przypadku to już grzech ciężki w stosunku do kultury i jej odbiorców (czytaj: pochłaniaczy).



niedziela, 17 lipca 2011

na koncercie w Żelazowej



 


Pierwszy raz w życiu byłam w Żelazowej Woli. W parku, w muzeum i na koncercie Nicolaya Khozyainova, finalisty ostatniego konkursu chopinowskiego. Wczoraj też byłam na jego koncercie na tarasie Pałacu Ostrogskich (warszawskie Muzeum Chopina), ale nie jestem w stanie napisać o nim niczego dobrego, ktoś młodziutkiego Kolę wsadził na niezłą minę (basy z głośników dudniły mega głośno, w ogóle nie było słychać, co pianista tak naprawdę gra, nawet siedząc tuż obok fortepianu). Za to dzisiaj muzyka płynęła słodkim potokiem, otulała mnie tak jak lubię, w cudnych okolicznościach parkowej zieleni i w promieniach słońca. Do muzeum nie ma w zasadzie po co wchodzić, bilet drogi a w środku prawie nic do oglądania i zapach jakiś niewyraźny, ale PARK robi bardzo dobre wrażenie, prawdziwa wizytówka. W ogóle muzeum nad Utratą jako całokształt może się podobać, a zwłaszcza, kiedy wisienką na torcie jest koncert Koli, ulubieńca publiczności październikowego konkursu. 

  

zdjęcia by xbw