De omnibus dubitandum est. Tempora mutantur et nos mutamur in illis. Homo sum: humani nil a me alienum puto. Manifesta non eget probatione. Non scholae, sed vitae discimus. Non omnia possumus omnes. Nulla dies sine linea. Nil desperandum. Sapere aude. Nolite timere. Miser, qui numquam miser. Omne ignotum pro magnifico. Cura te ipsum. Si vis pacem para bellum. Concordia res parvae crescunt, discordia vel maximae dilabuntur. Vanitas vanitatum et omnia vanitas. Per scientiam ad salutem aegroti.
kaleką matematyką obliczamy swoją wartość (Emily Dickinson)
wtorek, 23 sierpnia 2011
o wykonawcach festiwalu, pierwsze koncertowe dni
Zdrowa na ciele i umyśle, bez muzycznego wykształcenia, porwałam się na opisanie wrażeń z koncertów w Dusznikach. Rzecz osobista, z serca płynąca, wiarą i czuciem przetwarzana, szkiełko i oko mi w tej dziedzinie nie było dane.
Ingolf Wunder
Nie przypisywałabym braku oszałamiającego sukcesu Ingolfa faktowi, że pierwszy ma najtrudniej. Inauguracja powinna być mocnym wejściem, wprowadzeniem do wrót muzycznego raju, teoretycznie wybór dokonany był właściwy, Wunder powinien temu podołać, ale nie podołał. Mam wrażenie, że spadł na niego ciężar, którego nie potrafi i nie chce udźwignąć, odcina kupony od sukcesu konkursowego. Lubię Ingolfa, bo jego nie da się nie lubić, jest uroczy, wdzięczny, przesympatyczny, gra pięknie, ma cudne momenty. Ale mój pierwszy i jedyny kontakt na żywo z graną przez niego muzyką utwierdził mnie w przekonaniu, że nie zostanę jego wielbicielką. Kupił mnie, podobały mi się jego wykonania, ale nie porwał mnie bez reszty, nie zachwycił. Bolero - brzmiało mi jeszcze w uszach wykonanie Khozyainova, dwukrotnie na żywo dzień po dniu, porywające. Bolero rozpoczynające festiwal nie zachwyciło, choć powinno. Ballada zagrana ładnie, Andante Spianato z Wielkim Polonezem ok. Nie rozumiem w sumie, dlaczego tak wyraźnie sobie "odpuścił", czy nie chciał się postarać, czy może nie potrafił zagrać lepiej, oto jest pytanie. Byłam rozczarowana pierwszą połową, ale cieszyło mnie, że wreszcie słyszę Chopina na żywo, w dobrym wykonaniu, w gronie przyjaciół, że rozpoczęło się spełnianie wielkiego marzenia o 18 koncertach. Myślę sobie po cichu, że Ingolfa po prostu męczy wykonywanie Chopina w kółko na żądanie, trochę jak katarynka. Po przerwie był Mozart i powolutku Wunder się ożywiał, rozkręcał, rozgrzewał, jakby dopiero teraz zaczęło go interesować i cieszyć to co gra. Trzecia część sonaty Mozarta zaczęła mnie porywać, czułam wyraźnie radość, płynącą zarówno ode mnie, jak i od Ingolfa w naszą stronę, taką szczerą i autentyczną. Nie pamiętam już swoich odczuć w szczegółach, za dużo czasu upłynęło i nałożyły się kolejne wrażenia, ale ucieszyłam się, że im dłużej gra, tym pozytywniej go odbieram, tym bardziej się ociepla jego stosunek do muzyki, rozkręca siebie i nas. Trochę się boję o jego przyszłość muzyczną, nie zapowiada się, by szedł jak burza, on nie z tych. Mam wrażenie, że pianista się trochę pogubił rozdarty między oczekiwaniami w stosunku do niego, a jego własnymi autentycznymi pragnieniami.
Masataka Goto
Na festiwalu zaistniał jako specjalista od Liszta, jako zwycięzca tegorocznego konkursu Lisztowskiego w Utrechcie. W związku z tym zaczął od Beethovena :) Jakoś tak ten cały koncert przemknął się troszkę obok mnie, był trudnym wprowadzeniem w muzykę Liszta i to od razu na żywo. Nie ocenię gry Masataki bo nie potrafię, muzyka była mi nieznana, ale docierała do mnie jeśli nie w całości, to w dużych fragmentach. W każdym razie będę obserwowała poczynania Japończyka i jeśli nadarzy się sposobność wysłuchania go w mediach, przez Internet, to chętnie i z radością obejrzę, posłucham, na pewno przeszperam YTubkę. A jeśli będę mogła, to pójdę na każdy jego koncert. Polubiłam go. A kiedy na bis zagrał Campanellę publika się poderwała do Wielkich Braw. I tak sobie myślę, że posłucham jego nagrań, kiedy już poznam i osłucham się z utworami Liszta, wtedy gra pana Goto, przypuszczam, sprawi mi wiele przyjemności. Masataka ma 26 lat, rocznik 1985 http://www.masatakagoto.com/
Denis Kozhukhin
Podchodziłam do tego koncertu nieufnie, jak pies do jeża. Ani Haydn, ani Brahms nie olśnił mnie, a to z tego powodu, że utwory były mi nieznane, jakby obce, w żaden sposób nieoswojone, po prostu na razie za trudne. I w ogóle trochę głośno było. Zdawałam sobie sprawę, że pianista gra przecudnie i byłam zła na siebie, że nie umiem, miałam nadzieję, jeszcze, odebrać pełni jego przekazu. Publika wokół mnie szalała, brawa ogłuszały, a ja, jak sierotka, siedziałam naburmuszona i czekałam na koniec z lekkim zniecierpliwieniem. Kiedy Denis (okrrrropne imię) zaczął grać Liszta, trochę się przecknęłam, a na Mazepie przeżyłam jakąś niesamowitą metamorfozę, jakieś kanaliki się mnie odetkały i nareszcie z całą potęgą zwalił się na mnie jak wielka góra przekaz muzyczny od Kozhukhina, zmiażdżył, zmasakrował i przygniótł. Artysta w bisach dał mi szansę na podniesienie się, grał Debussego i Rachmaninowa tak cudnie, lirycznie, delikatnie, szemrząco, czarownie (ach, te chłopaki z Niżnego Nowgorodu..., co oni im tam do tej wody dosypują...), że zamiast odetchnąć, to ja już całkiem zniknęłam, rozpłynęłam się, we łzach i w ogóle. Wyszliśmy na zewnątrz, ustawili w kolejce po autografy, a ja się nie mogłam pozbierać, aż koleżanka A. mnie ofuknęła, co i tak nic nie dało. Trzęsłam się jeszcze od skrajnych najgłębszych emocji długie minuty. Wiem, że nie odstąpię od Kozhukhina do końca świata, uczepię się i będę trwała, póki koncertuje, będę słuchała każdziutkiego jego nagrania jakie wpadnie mi w ręce. Na jego następny koncert pójdę przygotowana, jak najlepiej zdołam, by jak najwięcej odebrać, by nic nie umknęło już mojemu uchu i mojemu sercu, duszy, emocjom. Denis gościł już na festiwalu w zeszłym roku, co bardzo pięknie opisał: "Zeszłoroczny koncert w Dworku Chopina był najbardziej ekscytującym wydarzeniem w moim artystycznym życiu. Atmosfera, ludzie, którzy czują i szanują muzykę Chopina, ich otwartość i cel, dla którego tu przyjeżdżają – to wszystko sprawia, że stajemy się jedną wielką rodziną. To duża przyjemność pracować tu i koncertować." Reszta wywiadu w numerze 2 biuletynu http://www.chopin.festival.pl
Yukio Yokoyama
Czterdziestoletni Japończyk, laureat Konkursu Chopinowskiego (III miejsce w 1990 roku, otrzymał też nagrodę specjalną za wykonanie sonaty) zapewnił nam pewnego sierpniowego poranka niesamowite przeżycia. Nie spodziewając się niczego specjalnego, planując "urwanie się" z maratonu po jakimś czasie ruszyliśmy naszą czteroosobową gromadką, objęliśmy w posiadanie całą pierwszą ławkę. Maraton miał trwać pięć godzin z trzema niewielkimi przerwami. Artysta grał na rzecz ofiar trzęsienia ziemi i tsunami w Japonii. Ciekawostką było, że miał wykonać tylko utwory Chopina, w kolejności ich powstawania. Liczyłam, że pewnie ilość nie przejdzie w jakość, bo to niemożliwe. No i się rozczarowałam, Yukio nas zaczarował, przykuł do okrutnych madejowych ławeczek twardych i bez oparć na ponad pięć godzin non stop. Dołączyła do nas K. i już w pięcioro, wznosiliśmy po każdym utworze okrzyki zachwytu, ocierali łzy i upajali się taką ilością muzyki Fryderyka w tak zaskakująco interesującym i pięknym wykonaniu. Błędy oczywiście były, ale jakoś w danym kontekście nie miały prawie żadnego znaczenia, nie przeszkadzały, nie raziły. Okoliczności przyrody: park, przechodnie, dzieci, muszla koncertowa i fortepian Yamaha. Przy okazji - baliśmy się o brzmienie, jednak, ku kolejnemu zaskoczeniu, Yamaha i muszla koncertowa to dość dobre zestawienie, brzmienie było w porządku. Ale miłość Yokoyamy do Chopina była tak wyraźna, tak wielka, tak wspaniale przekazana publiczności, że mieliśmy dreszcze. Grał cudnie, z przeogromną pasją, wielce zaangażowany. Zachwyt. Pierwsze było 12 etiud op. 10, potem Andante spianato z Wielkim polonezem i pierwsza Ballada, 40-letni Japończyk w niesamowity jakiś sposób potrafił przekazać młodzieńcze muzyczne porywy Chopina. Prawie jakby sam młody Fryderyk grał... Potem kolejny cykl etiud niemal połączony z cyklem 24 preludiów i nasze kolejne zachwyty i oznaki podziwu, że on ciągle daje radę, że paluszki jeszcze nie poodpadały, że kręgosłup nie boli, i że jakościowo cały czas jest ok, a słodycz i niezwykłe piękno nadal płyną ku nam szerokim strumieniem, prosto w spragnione serca i dusze. I tak było do końca, pianista utrzymał poziom na każdej płaszczyźnie, a nawet było coraz lepiej, bo utwory były coraz bogatsze, coraz dojrzalsze. Ballady 2, 3 i 4, Fantazja, Scherzo nr 4, Barkarola i Polonez-Fantazja, to było niemal nie do uwierzenia. Na amen zaskoczył nas i załatwił sonatą h-moll (o jego sukcesach na KCh w 1990 dowiedzieliśmy się później)...
Gintaras Janusevicius
Od samego początku była konsternacja i zaskoczenie. Pianista rozpoczął jakimś króciutkim nieznanym utworem, po czym zaczął przemówienie po angielsku. Nie za bardzo było słychać co mówił, nie było mikrofonu, nie było tłumacza, a on mówił i mówił. Potem zagrał program, tyle, że utwory Chopina grał non stop i publiczność w końcu nie wiedziała czy klaskać i kiedy. Barkarola była dziwnie inna od powszechnie znanej interpretacji, ciekawie się jej słuchało i mnie podobała się najbardziej (potem w czasie koncertu Nokturn Janusevicius zagrał właśnie ten utwór). W drugiej części koncertu, Schubert/Liszt, Wagner, Liszt publiczność po utworach już nie klaskała, bo nie była pewna czy pianista znów nie zechce zagrać całości w bloku bez przerw i czy mu brawa nie przeszkodzą, więc pianista w ciszy wstawał i wtedy rozlegały się brawa. Taka zupełnie niepotrzebna atmosfera niezdecydowania, artysta nie wyczuwał publiczności i vice versa. Trudno w takich okolicznościach o udany koncert. Sala nie była przepełniona już na początku, po przerwie jeszcze się przerzedziło, a bisów prawie nikt nie chciał i ludzie zaczęli chyłkiem wymykać się z sali w czasie braw końcowych. Skutkiem czego bis był SZTUK JEDEN. Szkoda, bo cudny, choć do tej pory nie wiem co i czyje. Trochę z przekory zamierzam w wolnej chwili posłuchać sobie jego nagrań na YT, zamiast bisów, których nie było.
Janusevicius doszedł niejako przez przypadek, w czerwcu, jako zapchajdziura, w tym czasie miał wystąpić laureat konkursu Rubinsteina, który wygrał przecież Daniil... A przecież w tym roku w Tel Avivie doszedł do II etapu, do finałów nie został dopuszczony... Nie mogli zaprosić choć finalisty, do wyboru było jeszcze pięciu...
Yulianna Avdeeva
Z wielką wolą wysłuchania i polubienia, otwarta jak wrota stodoły, przystąpiłam, chciałam, starałam się. Julka wyglądała zachwycająco, nie mogłam oderwać wzroku. Podobnie dostojnie grał Filip Kopaczewski na konkursie Czajkowskiego. A ona była śliczna, pięknie upięte włosy, masa wdzięku, coś tam się jeszcze błyszczało delikatnie, jakaś broszka i spinka we włosach, mimo że w spodniach i na czarno, w obcisłym czarnym stroju. Piękno (z daleka i z boku). Nie mogłam wzroku oderwać. Słuchu także nie odrywałam, ale wchodziło opornie. NIKT NIGDY nie powinien zaczynać koncertu od nokturnu (chyba, że gra same nokturny ). Niestety Yulianna zaczęła od Chopina. Jeśli chodzi o mnie to wysłałabym ją na kursy mistrzowskie go naszego kolegi amatora Janusza, on z lekkością potrafi przekazać to, co muzyka Chopina ze sobą niesie i co ma w sobie najcenniejszego. Niestety, między Avdeevą a mną stanęła gruba betonowa przegroda nieprzenikalna, nie drgnął mi mięsień, nie dotarła do mnie ANI JEDNYM dźwiękiem. Ja odbieram sercem, duszą, emocjami, Julka GENERUJE dźwięki beznamiętnie jak maszyna, jak cyborg, któremu wmontowano komputerek zamiast mózgu. Ja nie pajmu, jak komukolwiek może się podobać w jej wykonaniu Chopin, którego muzyka to emocje właśnie i duchowe nienazwane eteryczne nieuchwytne piękno w czystej postaci. Lisztem Yulianna mnie jedynie ogłuszyła, a po Wagnerze miałam wrażenie, że ona zaraz skopie fortepian. Zdziwiło mnie także, że na scenę nie wpadli terroryści opleceni kabelkami, z granatami, bombami. Pianistka już od chopinowskiego Scherza rzucała się na biedny fortepian jak wściekły pies po komendzie "zabij". Przyszło mi na myśl jeszcze jedno skojarzenia, bardzo skrzywdzonej kobiety, która odreagowuje na klawiaturze swoje wszelkie doznane w życiu krzywdy. Przykro mi, takie są moje odczucia, tez wolałabym wyjść z uśmiechem na twarzy, promieniując zadowoleniem, ale nijak nie mogłam. Nie wykluczam, że kiedyś zostanę wielbicielką Julki, może moja percepcja muzyki ewoluuje właśnie w tę stronę, póki co jednak małe szanse, nie planuję słuchać jej wykonań w najbliższym czasie. Myślę, że Julianna ma dożywotnio zapewniony byt, zawsze znajdzie pracę jako zagrzewająca wojowników do walki. Wystarczy, by przed bitwą zagrała żołnierzom Wagnera, a na pewno ją wygrają. Sama po festiwalowym koncercie miałam ochotę, niczym Woody Allen, "najechać na Polskę".
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz