.

De omnibus dubitandum est. Tempora mutantur et nos mutamur in illis. Homo sum: humani nil a me alienum puto. Manifesta non eget probatione. Non scholae, sed vitae discimus. Non omnia possumus omnes. Nulla dies sine linea. Nil desperandum. Sapere aude. Nolite timere. Miser, qui numquam miser. Omne ignotum pro magnifico. Cura te ipsum. Si vis pacem para bellum. Concordia res parvae crescunt, discordia vel maximae dilabuntur. Vanitas vanitatum et omnia vanitas. Per scientiam ad salutem aegroti.

kaleką matematyką obliczamy swoją wartość (Emily Dickinson)

wtorek, 23 sierpnia 2011

o wykonawcach festiwalu, dni kolejne


Leonora Armellini
Przesympatyczna młoda Włoszka z rozbrajającym uśmiechem zagrała całkiem porządny koncert, wyglądała uroczo, grała dobrze, czegóż chcieć więcej. Nie było fajerwerków, nie było rozczarowania, zagrała ciekawie zgodnie z oczekiwaniami. Chopin był zagrany "akurat" i nawet polonez As-dur zdaje się że bezbłędnie i wzorcowo. Najładniejsze chyba były utwory na bis, których to tytuły Leonora własnoręcznie, na skrawku koperty, dla nas po koncercie zanotowała.



Francesco Piemontesi
Za moich młodych lat Marek Niedźwiedzki lansował w Trójce takiego pana grającego niesamowicie wolne kawałki, Elvisa Costello, specjalnie dla grupy odbiorców którą nazywał klubem nudziarzy. No bo pan Elvis przynudzał, ale robił to cudnie i miał spore wierne grono odbiorców.
Piemontesi też przynudzał i to się podobało! Jego grę próbowałam zobrazować A. jako "plum" - ... - cisza - ... - "plum". Dźwięków w czasie jego koncertu było stosunkowo niewiele i gęstość ich padania też nie była duża. Już na początku nastąpiło przetasowanie w stosunku do wydrukowanego programu, pianista zaczął od sonaty Janacka, której druga część nosiła tytuł "Śmierć". Grał cudnie, czysto, a na słuchaczy padał jakiś cień od tej muzyki, trochę ciężki, trochę smutny, ale mimo wszystko piękny. Preludium cis-moll i dwa mazurki op. 59, były niesamowicie nastrojowe, jakieś takie nieobecne. Potem sonata Beethovena A-dur op. 101 i przerwa, a po niej sonata A-dur 959 Schuberta, całość w jednym sosie, w innym wymiarze, w innej czasoprzestrzeni, na zwolnionych obrotach, w krainie gdzie czas nie ma znaczenia. Jeśli ktoś był zmęczony, spokojnie mógł podrzemać... Dość rzęsiste brawa były chyba jedynym elementem kontrastu w całości tego wydarzenia. Co prawda Piemontesi nie jest Rosjaninem, ale jeśli kiedyś natknę się na jego nagrania, z przyjemnością i zainteresowaniem wysłucham, a może nawet pewnego dnia poszukam sama z siebie, jeśli będę akurat we "Franceskowym" nastroju.



Andrea Bonatta
Mistrz prowadzący w Dusznikach kursy mistrzowskie dał koncert w kościele, w pięknym bogatym wnętrzu z amboną-wielorybem. Słuchacze jeszcze przed pierwszym dźwiękiem koncertu byli wprowadzeni w odpowiedni nastrój. Liszt, tylko, ale ten spokojny, liryczny, poetycki, nastrojowy, melancholijny, uduchowiony, nawet wzniosły. Sam tytuł wymowny "Harmonies poetiques et religieuses". Można było unieść się ku niebiosom, popłynąć przez chwilę na obłokach ku wieczności...



Aleksandra Świgut
Młodziutka sympatyczna długowłosa dziewczynka, trochę jak rusałka, grała muzykę, która do mnie w większości nie trafiała. Prawdopodobnie grała dobrze czy nawet bardzo dobrze, przynajmniej większość utworów. Strasznie podobały mi się fragmenty 2. sonaty Prokofiewa i Szeherezada Szymanowskiego. Polonez-fantazja z lekka poturbowany nie mógł się podobać, Ola próbowała go zagrać jakoś dziwnie. Gabaidulina to już muzyka współczesna i trochę ciężko mi było wysłuchać utworu w całości. Absolutnie nie jest kandydatką na konkurs chopinowski, ale już do konkursu Czajkowskiego może śmiało za jakiś czas startować. Życzę Oli sukcesów i będę się starała bardziej zaprzyjaźnić z jej interpretacjami, bardziej zrozumieć a może i polubić, o ile nie będzie porywała się na Chopina.



Lukas Geniusas
10 marca tego roku w Filharmonii Narodowej miałam okazję dać się oczarować Lukasowi dokładnie tym samym programem, więc w Dusznikach miałam powtórkę, 24 etiudy i sonata h-moll Liszta. Okazało się, że 7 sierpnia Lukas nagrał dla DUX komplet etiud i nareszcie będzie płyta! A 29 lipca w Muzycznych Ogrodach wysłuchałam na żywo sonaty h-moll w wykonaniu Rosjanina Jury Margulisa. Na Geniusasa i jego festiwalowy program czekałam prawie tak bardzo jak na Daniila, ciekawa porównań. I kiedy chwila nastała zastygłam i ucieszona jak dziecko trwałam sobie w zaczarowanym świecie Chopina, Liszta i Geniusasa, zamieniłam się w zbiór atomów i przemieszałam z atomami muzycznej energii, którą wysyłał w eter Lukas. Kiedy doszło do "najpiękniejszego tematu Chopina" czyli etiudy trzeciej w pierwszym cyklu, młody artysta "zamknął obwód", odwrócił głowę, skulił się w sobie, wtulił głowę w ramiona i w wielkim natchnieniu snuł melodię. Lukas koncentrował się maksymalnie, grał na sto procent możliwości, nie odpuścił ani na moment, zapadał się gdzieś w głąb siebie i stamtąd czerpał i nam dawał. A publika jak w transie, nikt nie pozostał obojętny, ludzie się kiwali, zwijali w kłębek, zamykali oczy, jakaś zbiorowa hipnoza, było cudnie. Zrobiłam rundkę wokół Dworku Chopina, w cienkiej bluzce, nie zważając na zimno, nie czując i nie zauważając go. Pewnie mogłabym przez jakiś czas służyć za agregat prądotwórczy Jak zwykle w takich momentach wzruszam się na wspomnienie geniuszu Chopina, bo gdyby Fryderyk nie skomponował, to by Lukas nie zagrał. Po przewie spędzonej między innymi w towarzystwie zachwyconego Pana Redaktora Z PR i TVP idziemy na dobicie. Sonata. Dobił, dopełnił. Sekwencji wzruszeń ciąg dalszy. Otworzyłam się na przekaz całkowicie, wchłaniałam oczami, uszami, każdym porem skóry. I bisy, pierwszy leciutki, króciutki, prościutki, dwa kolejne i czwarty porządny długi solidny pożegnalny bis, zdaje się, że Rachmaninow. Jakby tego wszystkiego było mało, w garderobie przy autografach podeszłam do Geniusasa bliziutko, by się o coś zapytać (między innymi język z wrażenia mi się poplątał i zamiast e-moll wyszło mi e-mail ), i olśniło mnie, jaki on jest piękny! Nie na zdjęciu, nie z pewnej odległości, ale tak z pół metra. Buzia kawa z mlekiem, dorodny, normalnie Dorian Gray. Opalony, zadowolony, zdrowy, wypoczęty (nawet po TAKIM koncercie śladu zmęczenia), spokojny. Wzięłam autograf dla K. - i kolejne zaskoczenie, jaki skromny podpis, bez rozmachu. Rozbroił mnie kompletnie. Lukas to ideał, perfekcja, koncentracja, skupienie, zaangażowanie, dojrzałość. Mądrość i rozwaga. A wszystko w ciele wesołego, rozbrykanego, imprezowego dwudziestojednolatka...



Eduard Kunz
Przy wejściu na salę otrzymaliśmy niespodziewanie karteczki z nowym repertuarem dość znacznie różniącym się od zapisanego w programie. Zdarza się. Na szczęście rozpoczął moją ukochaną sonatką Scarlattiego. Eduard urodzony na Syberii, znany mi  był z konkursów Rubinsteina i Czajkowskiego. Bach Kunza głośny ale interesujący i zajmujący. I nagle, jakoś strasznie szybko, przerwa. Potem trochę hiszpańskiej muzyki (Isaac Albeniz) i nokturn Paderewskiego, Rachmaninow i Liszt, jeden bis chyba tylko i koniec, najkrótszy koncert festiwalu, 1.45. W garderobie zapytałam, czemu tak krótko, odpowiedział, że jest w trakcie trasy koncertowej, zaraz ma następny występ i jest bardzo zmęczony. Kiedy powiedziałam, że z grupą znajomych oglądaliśmy jego występy on-line w obu konkursach, ucieszył się! Jego urok osobisty - niesamowity, uosobienie wdzięku, niewinności i słodyczy. Kunza warto posłuchać. I warto na niego popatrzeć z bliska :) W najbliższych planach mam ponowne przesłuchanie jego nagrania z obu konkursów, zdecydowanie z wizją. 


Nikolay Lugansky
Według programu cała pierwsza połowa koncertu miała być chopinowska, hurra! I znowu zaczyna od nokturnu. Usypiające. Czy naprawdę nie można zaczynać koncertów od czegokolwiek innego? Jest późno, zasnę chyba. Dalej barkarola, coraz lepiej, Lugansky uwziął się by takich jak ja, chodzących spać z kurami, ukołysać do snu. Ale nie, barkarola idealna, preludium też, scherzo super, i polały się łzy czyste rzęsiste, nie tylko me ale i sąsiadów, chlipali równo wszyscy, młodzi i starsi, obu płci. Kolejny nokturn. Trzeba będzie uzupełnić płyny. Po to tu jesteśmy, tego pragnęliśmy, czerpiemy garściami, Luganski spełnia oczekiwania, obdarowuje szczodrze. A kiedy doszło do ballady nr 4 coś się zmieniło, bardzo wyraźnie. Nie było już idealnie i wzorcowo, było inaczej, eksperymentalnie, ciekawie, niespodziewanie, pianista zaskoczył, odstąpił od "słusznej interpretacji". Dawka wrażeń za duża, robię rundkę wokół dworku dla ochłonięcia. Przychodzi mi do głowy, że mogłabym tego pianistę bardzo bardzo polubić... Niebezpiecznie... Po przerwie tylko Liszt i to mnie ratuje, zauroczenie Luganskim oddala się na bezpieczną odległość. Przez chwilę jest głośno, ale potem już umiarkowanie i lirycznie, zaczynam coraz bardziej wstępować na ścieżkę lisztowską. Przy "Zamieci" staje mi przed oczami "Gorączka złota" Chaplina, książki Curwooda i omiata mnie jakieś ogólne wrażenie z kina niemego. Kolega J. opowiadał nam, jak kiedyś, przed wielu laty, ta melodia śniła mu się i do dziś nie wiedział, co to. Jeszcze tylko trzy subtelne bisy (Rachmaninow?), nieudana próba uchwycenia na zdjęciu jego głębokiego spojrzenia (jak na zdjęciu z Programu), autograf for Agneszka i jakoś tak dziwnie emocje się ulotniły.
 

 
Sara Daneshpour
Wyszła do nas w pięknej czerwonej sukni. Nadzwyczaj sprawnie poradziła sobie z aż sześcioma kompozytorami, nic dziwnego, repertuar przygotowała już na konkurs Rubinsteina w Tel-Avivie i na konkurs Czajkowskiego. Nie doszła do Finału (osiągnęła jednak Etap II), a w Moskwie osiągnęła drugą turę II Etapu. Scarlatti i Haydn zagrani pięknie, pewnie, melodyjnie, harmonijnie, stylowo. Wariacje Schumanna dane nam było wysłuchać dwukrotnie, wcześniej na nocnym koncercie o nazwie Nokturn, prosto z lotniska niemal, a leciała z USA. Potem był Cesar Franck i ciekawy utwór "Preludium, Chorał i Fuga", który zaczyna się niewinnie, a kończy jak Wagner grany przez Juliannę. Rachmaninow - Etudes-Tableaux 12 i 6 super! Tocatta Prokofiewa bum bum i na koniec dwa dość subtelne bisy. Sarę polecał kolega B., wysłuchałam więc ze szczególną uwagą, technicznie ładnie, przekaz, kontakt był, ona nadawała, ja odbierałam. Podobało mi się. Postanowiłam sobie słuchać więcej Prokofiewa.
 

 
Giovanni Bellucci
19 rapsodii węgierskich Liszta zagranych non stop jawiło się przerażająco. Okazało się, że będzie niespodzianka i artysta zagra w cyklach z dwoma przerwami po dziesięć, nie więcej!, minut. No i kolejność nie będzie oczywista, bo najpierw nr 5, potem 2, 4, 1, 3, 6, przerwa, potem 12, 11, i tu się pogubiłam, łatwiej zapamiętać liczbę Pi po przecinku. Pianista wyszedł na scenę z panią, zdaje się, że była nią Yumi Palleschi, uczestniczka kursu mistrzowskiego oraz z wielkim plikiem nut. Znaczy się, będzie przekładanie. Obok pokaźnego stosiku ściąga, w jakiej kolejności. Było piknie, publiczność nie wytrzymała i po którejś rapsodii zaklaskała krótko, po kolejnej znowu, na co artysta siedząc leciutko się skłonił i zabrał do gmerania w nutach. Rzut oka na ściągę i przekładanie, mieliśmy chwilę na powiercenie się na niewygodnych krzesełkach. Rapsodie Liszta do najłatwiejszych w odbiorze nie należą, a w komplecie mogą powalić słonia, nawet nie wiem jak doskonale zagrane. A wykonanie festiwalowe, na ile mogłam się zorientować, było cud piękności. Całość bardzo mi się podobała, zachwyt przewyższał ogłuszenie i zmęczenie. Zawsze kiedy monotonne fragmenty przytępiały mój odbiór, następował jakiś "ekstra" moment który stawiał czujność na baczność. Ale artysta próbował zagłaskać kota, gdyby nie przerwy, to nie wiem, czy by kto wytrzymał. To był najdłuższy koncert, trwał trzy godziny. Po drugiej części publika była jakoś dziwnie przerzedzona. Atmosfera na sali rozluźniła się, zjednoczyliśmy się w bólu, jak towarzysze niedoli, bohaterscy do końca. Skoro Bellucci wytrzymuje za klawiaturą, to my nie wytrzymamy? Trzeba podołać wyzwaniu. Muzyka rapsodii węgierskich nie za bardzo klasyczna w całości, momentami jest lekko knajpiana, z przytupem, w tan. W kilku momentach brakowało mi gwaru rozmów wśród szczęków szkła w tle w zadymionej atmosferze jakiegoś pubu. Pojawiły się teorie spiskowe, że rapsodii tak naprawdę jest więcej, jakieś 25 i że na bis będzie rapsodia 20 Tuż przed końcem Don Giovanni zaczął układać sobie nuty, trwało ze dwie minuty. Było tych stronic zatrważająco dużo, coś tam się nie zgadzało, przekładania a przekładania. Udało się, niepotrzebne można odłożyć na bok. Spoglądamy na siebie nawzajem z dziwnymi minami, u schyłku wytrzymałości wszelkiej, my, niedobitki z trzeciej części koncertu. Nuty nie były poukładane w kolejności grania, przed każdą rapsodią trwały poszukiwania właściwych stronic. Nareszcie, koniec, można było poznać po mocnym westchnieniu ulgi i oddaleniu się pani przekładającej. Z pewną taka nieśmiałością pani wręczająca kwiaty niby to rozpoczęła powolne, niepewne zbliżanie się do pianisty ze zwyczajowym bukietem kwiatów. Don Giovanni minął ją obojętnie i udał się za kulisy, pani za nim. A na widowni kolejna seria wymiany zdziwionych spojrzeń. Czy jesteście zdziwieni, że bisów nie było? Niedobitki, całkiem w sumie liczne jak na poziom tortur (pięknem doskonałym w hurtowych ilościach) przy wyjściu otrzymały sprawność harcerską i odznakę za wytrwałość. Każdy dostał plakietkę z napisem "dzielny harcerz". Teraz jest jasne, czemu te rapsodie prawdopodobnie nigdy wcześniej nie były wykonywane w komplecie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz