Marlena de Blasi - Tysiąc dni w Toskanii
(A thousand days in Tuscany)
Książkę przeczytałam już jakiś czas temu, ale pamięć o niej cały czas mnie nie odpuszcza, muszę o niej napisać. Pierwszą część - "Tysiąc dni w Wenecji" - opisałam częściowo TUTAJ. Była lekka, łatwa i przyjemna, do "przelecenia" w mgnieniu oka. Nastawiłam się na równie łagodne przepłynięcie przez kontynuację i nadziałam się, bo ta powieść to niemal traktat filozoficzny, naszpikowany niezliczoną ilością praw i prawd życiowych, niezwykle trafnych i mądrych. Książki te są (obie), w warstwie fabularnej, o losach Amerykanki, która pokochała Włocha, Włochy, włoską kuchnię i odwróciła swoje życie do góry nogami podejmując szereg "rewolucyjnych" życiowych decyzji. Bohaterka zwana Chou pichci, żyje, gotuje, pisze, żyje, piecze, żyje, jest szczęśliwa, a wszystko to na toskańskiej prowincji. Wielokrotnie dziwiłam się natrafiając w książce na moje własne poglądy i świeżo odkryte "prawdy", wnioski, do których doszłam dawno lub dopiero co.
Fernando i Chou w wynajętej "stajni" przystosowanej na potrzeby mieszkalne prowadzą sielski żywot, budują piec do pieczenia chleba, organizują wyprawę nad Tybr po kamienie rzeczne do budowy podwórkowego rusztu pod "kociołek", asymilują się z lokalną społecznością, biorą udział we wspólnych zbiorach winogron i fig. Czytając "Tysiąc dni w Toskanii" śniłam (dosłownie!) o sadach przepełnionych drzewkami uginającymi się od zatrzęsienia dojrzałych w słońcu owoców :) Jak wiele osób marzy o takim sielskim, prostym, zwykłym życiu, a jak niewiele się na nie decyduje. Ciekawe - dlaczego?