.

De omnibus dubitandum est. Tempora mutantur et nos mutamur in illis. Homo sum: humani nil a me alienum puto. Manifesta non eget probatione. Non scholae, sed vitae discimus. Non omnia possumus omnes. Nulla dies sine linea. Nil desperandum. Sapere aude. Nolite timere. Miser, qui numquam miser. Omne ignotum pro magnifico. Cura te ipsum. Si vis pacem para bellum. Concordia res parvae crescunt, discordia vel maximae dilabuntur. Vanitas vanitatum et omnia vanitas. Per scientiam ad salutem aegroti.

kaleką matematyką obliczamy swoją wartość (Emily Dickinson)

czwartek, 23 grudnia 2010

tak sobie siedzę i myślę


Nie rozumiem. Siebie nie rozumiem. Byłam wczoraj pod budynkiem Filharmonii Narodowej, przed głównym wejściem, tuż po 19.00, chwilę przed rozpoczęciem koncertu, wykonanie na wysokim poziomie, kompozytor też w porządku, nawet bardzo, no i repertuar prima sort. VI i VII Symfonia Beethovena w wykonaniu orkiestry Sinfonia Varsovia pod dyrekcją Marca Minkowskiego. I ja nie weszłam do środka, przeszłam, minęłam i udałam się krokiem spacerowym na przystanek tramwajowy, wsiadłam i pojechałam do dom. A dziś czytam, że 30% miejsc świeciło PUSTKĄ. Czy ktoś mnie wytłumaczy mnie samej?


Może dlatego, że grała orkiestra, że nie było solisty grającego na fortepianie, na dodatek ten solista, którego nie było, nie był Trifonowem? No i Beethoven nie jest Chopinem. Czyżbym się zawęziła aż tak bardzo? Tragedia, muszę się odwęzić, bo będę tak do sierpnia czekała (dopiero wtedy Trifonow do Warszawy zjedzie). No, może do lutego, bo na Kultyszewa (finalista tegorocznego konkursu chopinowskiego, otrzymał wyróżnienie, no i też Rosjanin :) to się chyba zbiorę, tym bardziej, że w Studio Lutosławskiego znowu.


Już w poniedziałek marudziłam, że może i na Trifonowa nie pójdę, bo przecież i tak w radiu transmisja na żywo całego koncertu leciała. Wzięłam się jednak i wyprowadziłam, i dobrze, bo znowu chemia się w organizmie zmieniła, ja się zmieniłam. Każda wizyta w filharmonii, operze, sali koncertowej - zmienia, mnie przynajmniej. O wiele silniej, niż posłuchanie muzyki odtworzonej.

Wczoraj pod FN poczułam się jak auto z blokadą na kole. Muszę coś z tym zrobić. Chyba mi się tu jakieś postanowienie noworoczne wyłania..

 
 

A jutro Wigilia i już Boże Narodzenie. Zupełnie nie wprawiłam się w nastrój świąteczny i już chyba nie zdążę w tym roku, może za rok, za dwa? Ale jutro jednak pojadę po choinkę, Ukasz ją ustroi. Kapusta wigilijna ugotowana, zaraz będę pichciła barszczyk :) Uszka i pierogi będą, ze z góry upatrzonego zaufanego sklepu, no i podobnie kutia. Jutro spędzę parę godzin w kuchni, może przy dźwięku kolęd. Brakuje mi pianina, zdarzało mi się brzdąkać kiedyś jednym palcem jakieś kolędy i chętnie bym to powtórzyła, bo fortepian nadal za mną chodzi, jak wierny pies. Czuję tu kolejne postanowienie noworoczne, nawet je widzę, mimo że próbuje się skrywać za jakimiś śnieżnymi pagórkami. Siedmioma.

Mój komputer padł wczoraj nieruchomo i ja teraz na występach gościnnych, więc mocno czasem ograniczona i już MUSZĘ kończyć. Czemu padł akurat teraz? No, ok, głupie pytanie. 

Składam więc w pośpiechu Wszystkim Szanownym Czytelnikom Tego Bloga serdeczne życzenia szczęścia i zdrowia, wielu mądrych i ciekawych ludzi wokół i muzyki na co dzień. Niech w święta brzmią kolędy, zewsząd promienieją uśmiechy, niech Was otacza ciepło pozytywnych i radosnych uczuć. I mądrej miłości.


wtorek, 21 grudnia 2010

koncert


Już trzy dni temu pojechałam pod Studio Koncertowe Polskiego Radia im. Witolda Lutosławskiego, nie wiem czemu, same nogi poniosły. A wczoraj byłam na koncercie z okazji Jubileuszu 85-lecia Polskiego Radia oraz 75-lecia Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia w Katowicach, w tymże studio. Głównym i jedynym powodem był występ Daniiła Trifonowa.

Nie można było nabyć biletu wcześniej, jedyną możliwością była rezerwacja telefoniczna i odbiór w kasie na godzinę przed koncertem. Już pół godziny wcześniej ludzie zaczęli się powoli zbierać przed okienkiem w radosnej atmosferze oczekiwania na MUZYKĘ oraz jej WYKONAWCÓW :) Fajne uczucie być w takim zgromadzeniu, wszyscy zupełnie sobie obcy, ale przecież tak podobni, w pewnym sensie.

Na początku NOSPR pod dyrekcją Jacka Kasprzyka zagrała "Małe requiem dla pewnej polki" Henryka Mikołaja Góreckiego, niedawno zmarłego. Było to dla mnie coś nowego, fortepian i 13 instrumentów, w tym dzwony. I dużo ciszy. Bałam się, że jeśli przeleci mucha, to będzie ją słychać i rozproszy muzyków i atmosferę, no i akurat przeleciała, chyba ją przyciągnęłam myślami, na szczęście bezszelestnie.

Nie mogę chodzić na koncerty skrzypcowe, niedawno na jednym byłam i musiałam wyjść po pierwszej części. Brzmienie skrzypiec albo mnie drażni albo zachwyca. Wczoraj mnie zachwyciło. Kiedy rozległo się pierwsze po dzwonach cichuteńkie nieśmiałe posunięcie smyczka pierwszych skrzypiec trochę mnie zatkało, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu. H.M. Górecki nie będzie pewnie moim ulubionym kompozytorem, ale cieszę się, że mogłam posłuchać takiego doskonałego wykonania. Dodam jeszcze, że w fortepian waliła Anna Górecka, za co ją potem dyrygent serdecznie uściskał. No waliła, tak popadło, nie była to subtelna szemraninka, ta dopiero po przerwie :)

Po niewielkim przemeblowaniu (zjechał Steinway, doszły krzesełka i pulpity dla kolejnych muzyków) z pełną parą na scenę wkroczył Prokofiew w wyborze suit z baletu "Romeo i Julia". NOSPR dał czadu, a i owszem, można było się zachwycać.

Na szczęście Prokofiewa bardzo lubię i mogę słuchać "na okrągło", zwłaszcza, że zima teraz i tuż przed świętami, a mnie jego muzyka się właśnie ze śniegiem kojarzy, może przez te dzwoneczki? Ale już w połowie "Romea i Julii" zaczęłam myśleć tylko o drugiej części koncertu. Jak zagra po powrocie z Ameryki, miał taki długi moment oderwania od konkursu i Chopina, przebywał w innym świecie, studia, prace domowe. A może pójść po autograf? Ale po co, nie zbieram przecież autografów. Zresztą na czym ten autograf. Ok, pójdę po ten autograf, co mi szkodzi. No i znów wróciłam na salę i usłyszałam dźwięki, wyłączenie na szczęście trwało krótko... Jacek Kasprzyk dyrygował niesamowicie, szczupły, przygarbiony, przywołując mi na myśl ekspresjonizm niemiecki...

W przerwie koncertu - dotoczenie Steinwaya - rozmowa z dyrygentem i wywiad z Daniiłem Trifonowem z głośników radiowych, jako że całość transmitowała bezpośrednio Dwójka. Z tego co pamiętam, Trifonow wybiera się teraz do Gdańska, będzie nagrywał płytę z orkiestrą tamtejszą. W Warszawie pokaże się niestety dopiero w sierpniu (uwzględnię w planach wakacyjnych, nie ma inaczej). Kiedy zaczął wyliczać jakie ma muzyczne plany, przestałam nadążać, i dobrze, młody jest, cała kariera przed nim. Ucieszyło mnie najbardziej, że przymierza się do III koncertu Rachmaninowa :))

No i nadejszła wiekopomna chwila, orkiestra się rozsiadła dostojnie i weszli mistrzowie. Zabrzmiał koncert e-moll Chopina. Trifonow zagrał delikatnie, pięknie, cieniując na Steinwayu ile się dało i szkoda, że nie było Fazioli, do którego nas przyzwyczaił. Jestem wrażliwa szczególnie na dwa momenty tego koncertu, ale gra młodego Rosjanina wydobyła takich momentów więcej i miałam ścieżki małych potoczków na pudrze w kremie spływające aż do szyi. No i trochę mnie potrzęsło z emocji. I parę razy zapomniałam o oddychaniu. Sąsiad obok zaczął kichać, może z emocji, a może z przeciągu, na szczęście robił to bezgłośnie, gratulacje :) Trochę głośno, zbyt głośno może grała orkiestra, ale siedziałam blisko, bliziutko i dlatego miałam takie wrażenie. W każdym razie Trifonow nie uciszał dyrygenta, jak w finale konkursu. Po e-mollu był tak uszczęśliwiony, radosny, uśmiechnięty, jakby właśnie wygrał. Może i wygrał ze strachem, bo widziałam jak ręce mu się trzęsły kiedy je spocone wycierał pomiędzy częściami koncertu. To było dopiero drugie po konkursie chopinowskim publiczne wykonanie e-moll (pierwsze miało miejsce w Poznaniu). Nie było owacji na stojąco, ale były trzy bisy, mazurki Chopina i tarantella. Ciekawe ile razy bisowałby nam, gdyby nie orkiestra, która nadal pozostawała na scenie. Bo brawa nie milkły, Daniił wychodził, kłania się i uśmiechał radośnie, promiennie, szczerze. Tarantellę zagrał tak szybko, że nie nadążałam ze słyszeniem dźwięków, a mazurki (bo to chyba były mazurki? mam problemy z odróżnianiem utworów...) delikatnie, on je wypieścił po prostu. I to był już niestety koniec, mało, jeszcze, niedosyt, brak, pustka. Stanowczo za mało, stanowczo za krótko.

No to może po ten autograf... Oj, chłopak przystojny, fajny, młody, utalentowany - będzie się teraz miał z wielbicielkami. Nie było problemu, żeby porozmawiać, a nawet uściskać.

Nie wiem, po co mi, ale mam ten autograf :)

czwartek, 16 grudnia 2010

zimowy obrazek






Namiary na autora (Rob Hain) otrzymałam niespodziewanie z Edynburga.

Dzięki Una Invitada :)


niedziela, 28 listopada 2010

Piotr Anderszewski


Trochę dziwny człowiek, pianista światowej sławy. W najbliższą środę 1 grudnia TVP Kultura nada film dokumentalny Piotr Anderszewski - podróżujący fortepian. Późno, 23.30, ale trudno, jakoś może obejrzę. Sądząc z opisu filmu, muzyk porusza się po Europie starym wagonem z lat 70. W nim aranżuje utwory, przyjmuje gości. Bardzo jestem ciekawa, i tego filmu, i tego człowieka. Urodzony 4 kwietnia 1969 jest numerologiczną 33.
Jeśli kto ciekawy tematu, tak jak ja, poniżej kilka linków.



wtorek, 16 listopada 2010

piękny film czeski z Rachmaninowem w tle





Miloslav König w roli pianisty 

Płytkę dostałam od koleżanki, obejrzałyśmy kiedyś razem, latem, w nocy, pół oka i pół ucha, z lektorem polskim, gadając i ziewając.

A teraz zasiadłam i delektowałam się, w ciszy, bez lektora, w otoczeniu energii tego filmu. Wiele scen do wielokrotnego użycia, muzyka do słuchania bez końca.

O czym? O kupowaniu pianina. Julie ma dom, męża, córkę i nie grała od dziecka. Ale pewnego razu zostaje poruszona w niej "struna" i pianino do harmonii okazuje się niezbędne. Nie można nie zwrócić uwagi na SCENĘ TANGA, którą polecam szczególnie. Ale najistotniejsze teraz.

Fragment filmu, kiedy właściciel antykwariatu gra preludium Rachmaninowa. 




Nie przegapcie okazji zobaczenia i równoczesnego wysłuchania PIĘKNA, a jeśli możecie - sięgnijcie po CAŁOŚĆ.



Sekrety (Tajemnice)
Tajnosti
reż. Alice Nellis
Czechy, Słowacja 2007

piątek, 12 listopada 2010

islandzka kobieta współczesna - Yrsa Sigurđardóttir "Trzeci znak"




  
Yrsa Sigurđardóttir
Trzeci znak (Ţriđja tákniđ)

Kolejna islandzka autorka współczesna, na którą się porwałam. Dla odmiany tłumaczona, jak Bóg przykazał, „za koleją” :) Więc i takoż rozpoznawanie rozpoczęłam, od pierwszej napisanej i wydanej pozycji.


Thora córka Gudmundy (Thora Gudmundsdottir) jest współczesną islandzką młodą jeszcze prawniczką, matką wychowującą kapryśną sześciolatkę i nastolatkującego na całego szesnastolatka. Już bez męża. Ma debet na koncie, ale za to mieszka w wygodnym domu.

Dzięki doskonałej znajomości języka nabytej podczas studiów w Niemczech, poznaje na gruncie zawodowym pewnego „ułożonego” przedstawiciela rodziny niemieckiej, zlecającej dochodzenie w sprawie śmierci młodego studenta. Babka jest przesympatyczna, na wskroś islandzka, od pierwszych stron chcemy się z nią zakumplować :) A i sztywniak w markowym niemieckim garniturze jawi się ze strony na stronę coraz „bardziejszy”. Za to przedmiot dochodzenia jest coraz bardziej mroczny, wręcz demoniczny. Trzymałam wyobraźnię tym razem w cuglach, tuż przy pysku, nie chciałam widzieć czytanych scen, nie pragnęłam widoku opisywanych detali. Thora dokopuje się bowiem aż do czasów inkwizycji, do płonących stosów (o dziwo, na Islandii płonęli prawie sami mężczyźni...), do słynnego dzieła „Malleus maleficarum” (Młot na czarownice). Znaleziony martwym młodzieniec okazuje się ściśle powiązany z tematyką czarów, wręcz nimi zafascynowany. Yrsa wspomina średniowieczną historię Islandii, pisze nawet o Papach. Nie jest to pogłębione studium, ale wystarczające do kryminału. Zawsze można sobie doczytać w Internecie, jakby co :)


Pod koniec powieści Thora wyręcza niezbyt zaangażowanych w sprawę policjantów i na tacy podaje rozwiązanie, po czym okazuje się, że, no, jak by to powiedzieć, powiększy jej się w pewnym sensie rodzina...


Całość bardzo dobrze napisana, brawo!


Jedna rada dla potencjalnych czytelników – nie wolno się zrazić „brzydką” stroną rzeczywistości, którą Yrsa opisuje, cóż, tak też wygląda ten świat i życie na nim, i ja wolę o tym wiedzieć...




islandzkie dochodzenie - Arnaldur Indriđason - "Grobowa cisza"



  

Arnaldur Indriđason
"Grobowa cisza" 
(Grafarţögn)



Literatury islandzkiej ciąg dalszy. 

Kolejna po „W bagnie”, książka Indriđasona, druga jaką przeczytałam, więcej niestety nie przetłumaczono. Nie mam ciepłych uczuć odnośnie Wieży Babel, czemuż nie ma jednego języka porozumiewania się i trzeba angażować rzesze tłumaczy ze wszystkich języków na wszystkie. Głupie.

Na obrzeżach Reykjaviku dziecko znajduje szkielet sprzed pół wieku. Erlendur, islandzki policjant, grzebie w przeszłości. Jego prywatną pasją są zaginięcia, więc jest w swoim żywiole. Rekonstruuje historię życia podmiejskiej społeczności z okresu mniej więcej II wojny światowej, z rejonu wykopaliska. Przy okazji faktu, że córka Erlendura jest narkomanką w ciąży, Indriđason pokazuje obrazki przemocy domowej i losu młodych ludzi pogrążonych w nałogu.

Książka napisana niespiesznie, rozwlekle, czyta się ją spokojnie, bez uniesień. Dziwi trochę słońce do 22.00, przez pół roku :) Dziwi też kobieta – medium, widząca przy Erlendurze ducha... Zastanawia powszechność mieszkań w suterenach.

Dla miłośników islandzkiej odmienności.

sobota, 6 listopada 2010

dźwięki - nieustająco


Kiedy się budzę, kiedy zasypiam, kiedy wychodzę z domu – w uszach słyszę dźwięki muzyki. Odtwarzane z zapisów w mózgu.

Ciekawe, czy możliwe jest wyćwiczenie pamięci do tego stopnia, by muzyka nagrana w głowie odtwarzała się wtedy, kiedy tego chcemy, na dodatek dokładnie ten utwór czy jego fragment, który chcemy akurat usłyszeć.

Muzyka Chopina jest jak świeże wiejskie czy górskie powietrze, kiedy zaczerpniesz, to już nie możesz przybyć do miasta i oddychać spalinami bez tęsknoty, chcesz wrócić i wdychać je nadal. Nie można przestać. Chce się jeszcze, więcej, cały czas.

Usłyszałam ostatnio od koleżanki, że owszem, słucha klasyki, czasem, ale jakoś Chopin jej nie pociąga. Tak było i ze mną, kiedyś. Ale jest na to prosty sposób, trzeba włączyć jego muzykę i słuchać tak długo, aż się ją usłyszy :)

Przedwczoraj byłam na koncercie Daniiła Trifonowa w Filharmonii Narodowej. Wróciłam zaczarowana, ze zmienionym składem chemicznym :) Nie rozumiem mechanizmu: wychodzi taki dziewiętnastoletni Rosjanin, zasiada, dotyka palcami klawiatury Fazioli i tłum jak w transie, słucha i odlatuje uprowadzony wizją muzyczną pianisty czarodzieja. Czy można grać delikatniej, bardziej subtelnie? Daniił grał Chopina, może dlatego wrażenie dla Warszawiaków było piorunujące. Wystaliśmy i wyklaskali aż cztery bisy, Skriabina, Liszta i Trifonowa :) Tak, zagrał na ostatni bis swoją wyszemraną, wytkaną, wysnutą kompozycję własną. Szkoda trochę, że on nie nasz, że międzynarodowy, że trzeba się dzielić jego talentem ze światową rzeszą melomanów. Bo teraz, po wygranej nagrodzie w konkursie chopinowskim chcą go już WSZĘDZIE. Co zrobić, żeby wpadał do Polski częściej? Może mu nadać honorowe obywatelstwo czy coś? :)

Nie byłam zwolenniczką okablowywania się ulicznego, ale chyba jednak zaopatrzę się przy najbliższej okazji w jakiś nośnik zewnętrzny i słuchaweczki, żeby móc odbierać muzykę cały czas, nie licząc na ścisłą współpracę mojego mózgu. 

Cała ta przygoda muzyczna zapoczątkowana konkursem chopinowskim jest jak surfowanie na długiej fali. Nie pływam na desce, ale wydaje mi się, że odczucia mogą być zbliżone :)

sobota, 23 października 2010

Daniił Trifonow


Młody rosyjski pianista, urodzony w 1991 roku, dzieciak, chłopaczek, nastolatek w dżinsach. Na fortepianie gra od piątego roku życia, koncertuje w świecie od piętnastego, startuje w konkursach i otrzymuje nagrody. Od pół roku przygotowywał się intensywnie do grania Chopina w Warszawie. Wcześniej już specjalizował się w graniu jego mazurków. Od pierwszego etapu konkursu wiedziałam, że to na niego właśnie będę stawiała, chyba, że mnie po drodze rozczaruje, albo pojawi się ktoś lepszy. Daniil nie rozczarował, o nie, coraz bardziej zachwycałam się jego występami, a przez nie muzyką Chopina. Nie był oczywiście jedynym, którego słuchałam, starałam się obejrzeć wszystkie wykonania i pewnie w 70-80% się udało. Ale on jeden nieustannie elektryzował, choć kilku innych wykonawców też zachwycało, ale tylko momentami lub nawet dłuższymi chwilami. On jeden wzbudził Wielkie Uczucia, na stałe. Grał na Fazioli, nikomu poza Trifonovem nie udało się tak wiele wydobyć z fortepianu tej marki, debiutującym na konkursie chopinowskim. Pokazał się znakomicie we wszystkich formach, krótkich, dłuższych, w sonacie, w koncercie. Trifonov studiuje kompozycję, komponuje dla przyjemności, napisał między innymi koncert fortepianowy. Ostatecznie w tegorocznym konkursie chopinowskim zajął trzecie miejsce, dostał brązowy medal i przepięknie zagrał mazurki i walca na koncercie laureatów. Wyglądał przy tym miłośnie, niczym Trinity zapatrzona w Neo :) Zdobył masowe uznanie i uwielbienie, może nie w takim stopniu jak Ingolf Wunder, ale na pewno pozostawił po sobie silną „drużynę” zachwyconych nim na amen melomanów.

Ja nie pajmu, ale Trifonov to mój człowiek, po prostu. Niech nikt nie pyta, dlaczego. Tak czuję i już. Kupię płytę, kiedy ją wyda, pójdę na koncert, jeśli tylko będzie taka okazja.


Trochę demoniczny, kiedy gra zgarbiony, w czarnej koszuli, a zaraz potem anielsko niewinny, zadziwiająco różny. Tak, na obu zdjęciach on, jeden i ten sam :)

Oba zdjęcia pochodzą ze strony NIFC*


Czytałam o jednym z widzów konkursu, Rosjaninie, który w wieku pięciu lat pierwszy raz usłyszał w radiu sonatę b-mol, która tak nim wstrząsnęła, że się rozpłakał i postanowił zostać pianistą, a dziś prowadzi klasę fortepianu w Instytucie Muzycznym im. Rachmaninowa w Kaliningradzie. Na dodatek z jego inicjatywy niedawno odsłonięto w Kaliningradzie pomnik Chopina. Nie wiem kto i kiedy tak bardzo skrzywdził naród polski, że na hasło Chopin reaguje dość dziwnie, bynajmniej nie w sensie pozytywnym. Nie rozumiem.

Stona www: http://www.daniiltrifonov.com/ 
Blog: http://www.trifonov.us/

Trifonow na portalu NIFC
Jego wykonań posłuchać można TUTAJ

Wszystkie występy Trifonowa w ramach konkursu chopinowskiego TUTAJ

piątek, 22 października 2010

polska złota jesień



 

zdjęcie: xbw

Nogi same zaniosły do Łazienek pod Chopina i pod Akademię Muzyczną na Okólnik i pod dopiero co otwarte muzeum w Pałacu Ostrogskich. Każdego pochmurnego ranka myślę, że to już koniec słońca, a tu zmyłka, słoneczko wychodzi i jak nawiedzone daje czadu, w ogóle nie zważając, że to nie ta pora roku, w której tak dużo i tak mocno świecić powinno. Narzekać nie będę, niech praży, grzeje, oświetla. Choćby i do Bożego Narodzenia :) No, może parę dni przed niech tego białego trochę spadnie i na święta zostanie.

czwartek, 21 października 2010

fortepian za mną chodzi


Skończył się konkurs, mój faworyt Daniil Trifonov zajął 3 miejsce, otrzymał też nagrodę za najlepsze wykonanie mazurków. Na pierwsze miejsce spuszczę zasłonę milczenia. Dziś jeszcze tylko koncert laureatów i muzyczna pustynia.

A za mną chodzi fortepian, muszę sobie zaserwować co jakiś czas solidną dawkę muzyki fortepianowej, słucham więc, co pod ręką, a to Chopin w wykonaniu Rafała Blechacza, a to Liszt, a to Schumann. Muszę, inaczej fortepian chodzi i kłapie klapą. Cóż, to u mnie normalne, cykliczne, przyszła faza i nie ma zmiłuj, klasyki pora nastała, co niezmiernie mnie raduje. Zawsze to szlachetniejsze powietrze wokół, bardziej przejrzyste, zwiewne, czarowne, przeplecione mgiełką dźwięków. Czasem tylko jakieś wichury, burze i napory, ale zawsze potem okręty wypływają na spokojne fale i niebo jaśnieje, słonko grzeje, ptaszki ćwierkają, wróżki robią swoje, a dzwoneczki dźwięczą.

niedziela, 17 października 2010

joik


Mała wstawka, powiedzmy, fińska, pomiędzy dźwiękami fortepianu.

Rano czytałam dodatki do norweskiej powieści, jeszcze nie napoczętej, traktującej zdaje się, o Saamach nazywanych powszechnie Lapończykami. Omówienia dotyczyły między innymi joików, czegoś w rodzaju pieśni, a właściwie bardziej przyśpiewek, zaliczanych do tak zwanej literatury oralnej. Troszkę się zdziwiłam, kiedy włączyłam sobie radiową Dwójkę i usłyszałam, że właśnie o joikach mówią. Co więcej, wysłuchałam kilka :)

Nie ma przypadków, słowo daję. 

Staram się nie przepisywać tu książek, ale nie mogę oprzeć się obszernemu cytatowi dotyczącemu joików właśnie: 

„Joik (saam. juoigat – śpiewać joik, joikować), zwany też na niektórych obszarach luohti, jest formą muzyczno-poetycką sięgającą korzeniami do saamskiej kultury przedchrześcijańskiej. Joikuje się kogoś lub coś, nie zaś o kimś lub o czymś. Joik jest sposobem pamiętania tych, co odeszli, za jego pomocą można przybliżyć krajobraz, osobę lub zwierzę. Melodia w joikach jest stosunkowo prosta, komponowana w skali pięciotonowej, a strofa melodyczna podlega rytmicznym przekształceniom przy kolejnych powtórzeniach.

Tekst w joiku, zwany w dialekcie północnosaamskim dajahus (saam. daddjat – powiedzieć), jest często krótki, a joikujący może go dowolnie wypełnić onomatopejami. Joik może też mieć charakter epicki. Poza tym nie w każdym rejonie Sápmi (Laponii) joiki mają tekst. Obrazy w joiku można kreślić samą melodią.

Joiki osobiste, portretujące, konstytuowały tożsamość Saama. Podkreślały indywidualne cechy osoby joikowanej, określając przy tym jej miejsce w społeczności. Zdaniem badaczy z wykonywaniem joików – również epickich – wiązała się sytuacja podwójnej komunikacji. Słowa joików niosły zarówno proste przesłanie, dostępne dla wszystkich znających jako tako język saamski, jak i przesłanie skierowane do wąskiej grupy wtajemniczonych, znających odpowiedni kod kulturowy. Tym tajemnym przesłaniem mógł być czyjś intymny portret lub krytyka narzuconej siłą władzy. Tym samym joik zarówno potwierdzał przynależność do grupy, jak i wykluczał niewtajemniczonych".

Powyższy fragment pochodzi z przypisów Marii Sibińskiej (tłumaczki z norweskiego) do książki Hanne Orstavik „Pastor” („Presten”). 

Mini lekcja fińskiego:
gorzka czekolada – tumma suklaa
czekolada mleczna – maitosuklaata

(Pozostałość zakupów spożywczych w IKEA :)

sobota, 16 października 2010

I już zaraz finał...


Ludzie którzy oceniają wyszli na OBRADY,  a ja myślę, że na obiad najpierw. Skończył się trzeci etap konkursu i skończyły się preludia, mazurki, sonaty, polonezy, ronda, ballady, nokturny... A ja skończyłam siekać sałatkę jarzynową wraz z ostatnimi dźwiękami fortepianu Francuzki, ostatniej uczestniczki. Szkoda... Się wciągnęłam i bardzo mi będzie tego wszystkiego brakowało. Na razie jeszcze sama śmietanka, finał i koncert laureatów i filharmonicy nowojorscy, ale to już będą chyba przeważnie koncerty. Nie obejdzie się bez polowania na Chopina, jako że ani dźwięku jego muzyki u mnie nie uświadczysz. Miałam kiedyś, ale jakieś tanie produkcje, które już nie chcą się odtwarzać... Dla takich jak ja, cierpiących na zespół odstawienia TVP Kultura nadaje jutro dość dużo Chopina od rana, jako że w konkursie dzień przerwy. Łącznie z Ivo Pogoreviczem, ależ się cieszę, od dzieciństwa i mam do niego sentyment :)

Daniil Trifonov, młodziutki Rosjanin rozłożył mnie na atomy, ale o tym później, teraz muszę szybciutko pozałatwiać sprawy na mieście, żeby zdążyć na 18.25, już mają być znane wyniki. Nie obawiam się, moi faworyci z Trifonovem na czele, na pewno przejdą dalej. Ciąg dalszy nastąpi :)

poniedziałek, 11 października 2010

Chopin w oparch kapusty


Trochę się "przejechałam"...

Wybyłam na Warmię, między innymi bo tam lepszy tv. A już na miejscu okazało się, że odłączyli TVP Kultura. Radia nie było, komórka łapała jedną stację radiową i nie była to Dwójka. Zamurowało mnie, powiem szczerze. Głupio byłoby wracać zaraz następnego dnia, więc zagłębiłam się w zabrane książki, jedną dokończyłam, drugą zaczęłam, i jednak w końcu wróciłam. Rzuciłam się od razu - "na telewizor", na dźwięki i na obraz :) Kiedy zaczyna szumieć (bo to równocześnie monitor komputera jest, stary, zdobyczny) trzeba nie za mocno PUKNĄĆ we właściwe miejsce, zazwyczaj niechciane odgłosy ustają. Ciąg dalszy nauki słuchania ze zrozumieniem muzyki Chopina. Oprócz drugiego etapu przesłuchań wciągnęły mnie komentarze prowadzącego i komentatorów ze studia, fajnie się tego słucha. 

Dziś postanowiłam wyjść z domu, bo nie da się spędzić 3 tygodni przed TV słuchając konkursu po 8-9 godzin dziennie. Wybrałam się na ogródki działkowe na obrzeżach Białołęki, zaopatrzona w kiszonki, kapuchę i ogóreczki. Ograbiwszy uprzednio syna z komórki, moja nie ma radia. Słuchanie Chopina z komórki w autobusie nie należy do największych radości życiowych, ale nie jest też takie najgorsze :) Wkraczam więc ja, proszę Was, w obszar ogródkowy wcinając ogórka kiszonego, ze słuchawkami w uszach, grał akurat Bułgar, Pawła Wakarecego wysłuchałam jeszcze w domu głęboko się zastanawiając, jak to w ogóle możliwe by grać tak bardzo trzęsącymi się dłońmi. I świeciło wczesnojesienne słoneczko, pachniało jeszcze późnym polskim latem, siankiem i w ogóle świeżym ogródkowo-wiejskim powietrzem. Z uśmiechem od ucha do ucha omal nie podrygiwałam z radości, mogąc tak właśnie, w plenerze, słuchać chopinowych polonezów i mazurków. A potem była przerwa i mogłam sobie podziałkować chwilkę, a dziś był już chyba ostatni w tym roku odpowiedni moment. Do domciu wróciłam akurat na część popołudniowo-wieczorną przesłuchań, z kapustą kiszoną, której szczodra pani sprzedawczyni nałożyła z nawiązką.

Kapuchę obgotowałam, oczywiście słuchając i spozierając. Ukasz, nadzwyczaj cierpliwy jeśli chodzi o Chopina w gigantycznych dawkach, nie za bardzo lubi bigos, tak od kilku lat. Czekałam więc tylko na jęki zza ściany z zapytaniem o źródło fetorku. Zadziwiona usłyszałam pytanie, co tak ładnie pachnie !!!??? Bigosik. Tak, poproszę. Podałam, nadal zdumiona. Zjadł. Po czym się zreflektował, że on przecież bigosu nie trawi, i jak to możliwe, żeby coś czego on nie lubi, tak ładnie pachniało. No bo rzeczywiście, przyprawiłam cudnie, zwłaszcza muzyką Chopina najszczodrzej. Może to ten ostatni dodatek zadecydował, już sama nie wiem... :)

Ciąg dalszy nastąpi, konkurs trwa.


wtorek, 5 października 2010

"Kuchnia Franceski" - Peter Pezzelli



  

"Kuchnia Franceski" 

(Franceska’s Kitchen)
Peter Pezzelli

Wydawnictwo Literackie, 2010



Francesca, Amerykanka włoskiego pochodzenia, mieszka na północnym wschodzie Stanów, jest wdową i babcią wnukom. Mieszka samotnie w dużym domu i cierpi na nadmiar ciszy. Tęskni za smakiem hodowanych za życia męża pomidorów. Delektuje się gotowaniem, ale kiedy nie ma dla kogo... 


Kiedy dzień wypełniają tylko zakupy spożywcze, wizyty w bibliotece i rozmowy telefoniczne z córkami, kiedy ciekawe książki i nauka wietnamskiego przestają cieszyć, Francesca postanawia podjąć działanie, najlepiej jakąś użyteczną, pracę. Pragnie być pomocna, dotrwać kresu swoich dni aktywnie i owocnie. Odpowiada na ogłoszenie i zatrudnia się jako popołudniowa opiekunka w rodzinie młodej matki samotnie wychowującej dwójkę dzieci.


I bajka się rozwija, losy przypadkowo ze sobą zetkniętych bohaterów splatają się w warkocz jednej wielkiej szczęśliwej rodziny. Nad akcją cały czas unosi się aromat ciasta, przekąsek lub obiadu, które nieustannie są przygotowywane. Zapach okrasza słowa nadając im moc ocieplającą. I wszyscy żyją długo i szczęśliwie.

Książka prosta i ciepła, czerpiąca z bogatego języka w ograniczonym zakresie, ale dzięki temu czyta się ją lekko, łatwo i szybko. Wciśnięta przez koleżankę odleżała swoje, na szczęście oddałam przeczytaną :)


poniedziałek, 4 października 2010

słuchanie


Po domu latają dźwięki, chociaż moja głowa woli ciszę. Ale teraz słuchamy, aż do finału. Wizja z TVP Kultura, muzyka z radiowej Dwójki. Skoro mogę, to korzystam, nawet teraz Chopin na żywo w słuchawkach, w tej chwili w wykonaniu koreańskim. Wczoraj dźwięki fortepianu tak mną owładnęły, że w przerwie między przesłuchaniami włączyłam sobie dwa ulubione koncerty Rachmaninowa. I troszkę się przypałętał żal za sprzedanym pianinem i wróciło postanowienie nabycia ponownego tuż po wstąpieniu w stan "domności".

Chopin nie jest moim ulubionym kompozytorem, ale staram się i próbuję zrozumieć. Z pewnością jeśli klasyka, to fortepian, chyba od zawsze. Ale głównie rosyjscy romantycy, no i Mozart. Ale też wszystko co piękne, więc jeśli nawet i na skrzypcach to cenię i słucham, choć nie pasjami. 

Ukasz wychowywany od czasu do czasu przy dźwiękach klasyki, potrafiący jako dziecko sam z siebie włączyć sobie do posłuchania płytę z Rachmaninowem ani słowem nie zaprotestował przeciwko Chopinowi w wydaniu ośmiogodzinnym. Ciekawa odmiana, niejako wymuszona konkursem, na zasadzie "skoro jest, to korzystam". Ale podoba mi się codzienne obcowanie z muzyką, z fortepianem, z młodzieżową śmietanką międzynarodową, choć głownie azjatycką, z Chopinem. Trafiło na odpowiedni, właściwy moment :)) Zbieg okoliczności? Może niekoniecznie...

W odstawkę niemal całkowitą poszły sobie książki, choć z przyzwyczajenia przeplatam codzienność słowem czytanym, teraz akurat Islandką Yrsą Sigurðardóttir.

Jakoś znowu nie mam nastroju "internetowego" :) Ze zdziwieniem konstatuję, że uzależnienie od komputera omija mnie szerokim łukiem... Chwilowo. Złożoność splotów. Pogoda zbyt ładna. A może konkurs powinien latem, kiedy łany zboża i ptaszęta i w ogóle najintensywniej czuć w Polsce polskość?

poniedziałek, 27 września 2010

"Starówka" w Hajnówce





zdjęcie by xbw

Byłam tam, piłam ukraiński i białoruski kwas chlebowy, jadłam dobre jedzenie i bawiłam się przednio. Dość przyjemna "kapakka" :))



piątek, 24 września 2010

dlaczego wymyśliliśmy sobie kosmitów?


Tak sobie siedzę i myślę...

Dlaczego ludzie wymyślili kosmitów. Z desperacji, z tęsknoty? Bo mamy już szczerze dosyć bycia prymitywnymi istotami i żyjemy nadzieją, że będzie lepiej, o wiele lepiej? No bo ileż można znosić codzienność naszą, tu i teraz, taką, jaką sobie my, homo sapiens, zafundowaliśmy i jaką zafundowała nam natura?

Weźmy nasze ciała, trzeba je nieustannie myć, perfumować, golić, depilować (i to w ilu miejscach!), pumeksować, szczególnie dbać o jedyne społecznie dozwolone owłosienie (nie dotyczy łysych. nie dotyczy łysych?! Hm... A może by tak...), dostarczać im pożywienie i odpowiednią temperaturę, odziewać zgodnie z akceptacją najbliższego otoczenia. To taka zwykła codzienność człowieka zdrowego. Bo trzeba co chwilę dosłownie oddawać się do coraz liczniejszych przeglądów, reperować i kilka razy dziennie dbać o zęby, robić badania, zażywać lekarstwa, poddawać się zabiegom przeróżnym w celu zachowania, poprawy i coraz częściej ratowania zdrowia. Jest nas coraz więcej, nie mieścimy się, dóbr nie starcza dla wszystkich. Jest ciasno, w każdym możliwym rozumieniu tego słowa. A nad nami taka przestrzeń nieokreślona i PUSTA. A w niej wymyśleni przez nas kosmici niemający bodaj żadnego z nękających nas problemów... Nie na darmo nie noszą cuchów, nie mają narządów rozrodczych, owłosienia, potrzeb fizjologicznych. Kurczę, takim to dobrze... Nie muszą czytać książek, uczyć się, w tym języków. Porozumiewają się telepatycznie i wiedzą wszystko. Mają takie proste życie :)

Mam teraz ochotę nie tyle polecieć w kosmos, co pomieszkać w Tokyo czy Pekinie i potem wrócić tu i zachwycić się PRAWIE PUSTYMI w porównaniu z tymi azjatyckimi metropoliami ULICAMI Warszawy.

A teraz właściciel komputera zasiada a ja znikam, tak w pół słowa.


mały obrazek z niedalekiej przeszłości



 

zdjęcie: xbw


Edinburgh, wyspa Cramond, niespełna rok temu... Nie dane mi było poszwendać się po Edim dłużej niż kilka zbyt krótkich godzin, nie poszłam w miasto w ślad za własnym nosem, ale dobre i tyle, żem była i widziała, a teraz sobie mogę powspominać, czego i Wam serdecznie życzę :)

sobota, 28 sierpnia 2010

sobotni poranek


Jakoś nie mogę dziś czytać, prawdziwy dramat :)


Zaczęłam rano nową książkę, a dokładnie dwie nowe książki. Oczywiście chodzi o czytanie, nie o pisanie... Świtem bladym złapałam się za zdobytego niedawno Żeglarza Szaniawskiego, utknęłam w 1/4. Po śniadaniowej krzątaninie porannej z Wyspą Złoczyńców w tle (stary polski film z lat 60 wg Nienackiego, o Panu Samochodziku i jego pływającym wehikule) zabrałam się za kolejnego Mankella. Dziecię zasiadło przed telewizorem z resztkami sentymentu do Toy Story, zwalniając komputer. Takiej szansy się nie marnuje, mogę obejrzeć ostatni odcinek drugiej serii True Blood, zostanie mi już tylko trzeci sezon, hułła. Szanse na obejrzenie jeszcze Lilja 4-ever na dvd (w komputerze) szybko znikły, zaraz po pierwszej scenie przy dźwiękach Rammstein Duże Dziecię po skończonej „bajce” roszczeniowo nadciągnęło i objęło w wyłączne posiadanie strefę okołokomputerową. Trzeba było znowu sięgnąć po książkę. A w niej „sternik nalał kawy do kubka zamocowanego w uchwycie przy kompasie”. Dobra, idę zrobić sobie kubek kawy. Czytam dalej, kończąc popijanie. Wallander dzwoni do ojca. Biorę komórkę i dzwonię do ojca. Wallander smaży omlet. Pytam się Ukasza czy nie usmażyć mu jajek albo omletu. Usmażyć. Idę do kuchni. Smażę. Się wczułam. Podejmuję próbę uwolnienia z fazy dosłownego naśladowania życia bohaterów, wszak czytam kryminał!... Ok., już. 


Ale kiedy dochodzę do „droga prowadziła wzdłuż morza” odlatuję zupełnie, w świat marzeń, a może i planów, i już zupełnie nie nadaję się dziś do kontynuowania czytelniczej pasji...

niedziela, 1 sierpnia 2010

staroć sprzed prawie pół wieku


 

Roseanna - Maj Sjöwall & Per Wahlöö


Postanowiłam sięgnąć głębiej i zacząć od początku. Wyczytałam, że nie byłoby Wallandera i całej różnorodnej kryminalnej twórczości szwedzkiej i zapewne państw ościennych bez "matki i ojca skandynawskiego kryminału" czyli Maj Sjöwall i Pera Wahlöö. To oni, niczym Agatha Christie, stali się matrycą dla kolejnych pokoleń pisarzy parających się tematyką kryminalną. Wspólnie tworzyli i publikowali w latach 1965-1975, trochę dawno, ale czyta się znakomicie. 

Nie wiedzieć czemu, być może, żeby dowiedzieć się jak funkcjonują współcześnie ludzie, tam, gdzie mnie nie ma, bardzo lubię czytać książki napisane w XXI wieku. Ale tak się cały czas nie da, trzeba od czasu do czasu sięgnąć w przeszłość,  by pojąć, skąd wyrosła teraźniejszość. 


Zaczynając lekturę "Roseanny" miałam wrażenie, że jest autorstwa jakiegoś rosyjskiego pisarza, głównie dlatego, że absurdalna ścieżka odsyłania od Annasza do Kajfasza przy załatwieniu prostej sprawy bardziej przypominała biurokrację z tej strony żelaznej kurtyny, niż z tamtej "lepszej", zachodniej. Fabuła nie jest zawiła: znaleziono zwłoki dziewczyny i przez pół książki nie wiadomo nic, a kiedy już wiadomo kim ona była, rozpoczyna się finiszowe przyskrzynianie złoczyńcy. Bohaterem powieści jest Martin Beck, zdaje się, że pierwowzór Wallandera. Nabieramy do niego z miejsca ogromnej sympatii, głównie z powodu nieustannie "dziamdziającej" i gderającej małżonki. I nie wiadomo czy jego pracoholizm tkwi w nim czy może jest skutkiem unikania przebywania ze ślubną panią pod jednym dachem.

Napisany 45 lat temu kryminał pokazuje nam "jak to drzewiej bywało", jak udawało się rozwiązywać sprawy bez Internetu, bez komórek, pisząc na maszynie do pisania. Poza tym różnica między "wtedy" a "teraz" polega na innych metkach przy produktach. Obecne "Made in China" wyparły ówczesne "Made in Hongkong" :)

Cykl duetu Sjöwall & Wahlöö obejmuje dziesięć powieści, "Roseanna" jest pierwszą. Miło mi ze świadomością, że czeka mnie jeszcze dziewięć, gdyż wierzę ślepo, że cykl zostanie dotłumaczony, a jeśli nie, nauczę się szwedzkiego i doczytam, a gdyby to mnie przerosło, co przecież nie jest niemożliwe  :)) to przeczytam wersje angielskojęzyczne. Howg. "Śmiejący się policjant" podobno jest najlepszy...



piątek, 30 lipca 2010

Krajina znaczy Pogranicze


 

Pogranicze (Gränslandet) - Thomas Kanger 

To już druga powieść Thomasa Kangera, którą miałam okazję przeczytać. Żeby nie bawić się w zawiłości, która to książka z kolei napisana, wydana, przetłumaczona, bo to jak zwykle skomplikowany temat, zrobię małą listę w ramach porządkowania tematu.

Första stenen, 2001
Sjung som en fagel, 2002
Den döda vinkeln, 2003
Söndagsmannen, 2004, wydanie polskie 2009 - "Mężczyzna, który przychodził w niedzielę"
Ockupanterna, 2005
Gränslandet, 2007, wydanie polskie 2010 - "Pogranicze"

Bohaterką książek Kangera (z wyjątkiem, zdaje się, Ockupanterna) jest kobieta, policjantka, Elina Wiik. Trudno mi coś powiedzieć na temat rozwoju jej postaci poprzez cały cykl, gdyż po szwedzku nie czytam :) Natomiast jeśli chodzi o "Pogranicze" to Elina przechodzi poważną metamorfozę, zmienia się jej psychika, postrzeganie świata i rola społeczna - (UWAGA, ZDRADZAM TU TREŚĆ!) zostaje matką. Wcześniej zalicza dość mocno zmienne stany emocjonalne, od wypalenia zawodowego i życiowego, głębokiej depresji, po euforię najwyższą, kiedy przeżywa wielką miłość i narodziny córeczki. W trakcie podróży w nieznane Elina poznaje tajemniczego mężczyznę, co nadaje bieg dalszym wydarzeniom i powoduje jej wędrówkę po Europie w celu rozwikłania zagadek morderczych śmierci będących skutkiem konfliktu serbsko-chorwackiego. Akcja powieści dzieje się w kilku krajach, głównie we Włoszech i w Chorwacji, ale także w Szwecji i w Niemczech. Okazuje się, że wszystkie tropy prowadzą do wydarzeń z czasów wypędzeń Chorwatów przez Serbów, a potem, w odwecie, Serbów przez Chorwatów, w ramach czystek etnicznych, szykowania sobie na przyszłość kraju bez tych drugich. Kanger pokazuje tylko niewielki fragment konfliktu bałkańskiego zlokalizowany na niewielkim obszarze, dotyczący zaledwie jednego miasteczka, a i tak jego rozmiar i konsekwencje przerażają. Widzimy tu absurdalny wet za wet, morderstwa z zemsty, wzajemne przejmowanie domów, mieszkań, całych dobytków, palenie lub zaminowywanie tego, czego nie chce się oddać w ręce wroga. Elina w końcu rozwikła sprawę, pogodzi się z nieuniknionym, poukłada się w sobie. Ale czy Szanowny Czytelnik, uśnie spokojnie z widokiem powojennych zniszczeń pod powiekami? Na pewno wielu się to uda, gdyż Kanger nie epatuje jakoś specjalnie okrucieństwem, o wojnie mówi oszczędnie.


Jest to lektura szybka w czytaniu, praktycznie nie miałam okazji użyć zakładki do książek, lekko napisana, o tematyce zróżnicowanej "wagowo". Na terapię po jej przeczytaniu nie pójdę, a to dlatego, że codzienne wiadomości telewizyjne robią swoje, hartują, uodporniają, nakładają coraz to nowe warstwy pancerzy na ludzką wrażliwość...


Tak, wiem, że front zniechęca... Jedną z książek z tego cyklu oddałam nieprzeczytaną do biblioteki, z powodu okładki, jakoś nie mogłam się zebrać do jej otwarcia. Takie detale też są ważne, wydawnictwo powinno głęboko temat przemyśleć... A już na pewno ta okładka nie zachęca do kupienia i posiadania na własność na półce.





środa, 28 lipca 2010

saga "Twilight" - Zaćmienie



      


Jako wierna czytelniczka Stephenie Meyer oraz, co tu kryć, filmomanka, grzecznie wybrałam się do kina na trzecią część sagi Twilight. Film jak film, da się obejrzeć, ale uwiedziona nie zostałam. W każdym razie od obejrzenia Zaćmienia w ciągu dwóch wieczornych posiedzeń przy czwartym tomie znalazłam się jakoś tak w środku książki już prawie, co mnie dziwi, bo czytam w oryginale, w ogóle nie posiadam w domu polskiego tłumaczenia, za to oryginał, a jakże, w komplecie. Czasem jak emerytka, czasem jak nastolatka. Pociesza mnie fakt, że nie ja jedna w wieku wczesnośrednim sięgam po ekscytujące losy Belli i wampira Edwarda. Cóż, polubiłam wampirzą rodzinę Cullenów, nawet powoli przekonuję się do aktora grającego Jacoba. Chciałam zwrócić Waszą uwagę na aktorkę grającą Jane z rodziny Volturi, Dakotę Fanning. Widziałam ją jeszcze w dość ciekawym Push. Dziewczyna ma raptem 16 lat i wielki aktorski potencjał, moim zdaniem. Będzie o niej głośno :)

Czwarty tom sagi Breaking Down będzie filmowany w częściach, może to i dobrze. Premiera pierwszej części Przed Świtem w listopadzie przyszłego roku.


  


Saga "Zmierzch": Zaćmienie
The Twilight Saga: Eclipse
USA 2010
R: David Slade

zaczęło sie od Wallandera



  

Zapora (Brandvägg) – Henning Mankell




A na początku był Mankell :)


Najpierw książeczki firmowane przez „Politykę” (chwała „Im” za to!), potem „Chińczyk”. No i rozgłos wokół trylogii Larssona - zostałam kupiona, przepadłam na amen w otchłani współczesnych powieści skandynawskich z wątkiem policyjno-kryminalnym. Ostatnio natknęłam się w bibliotece na „Zaporę”, nieczytaną jeszcze kolejną część z cyklu o komisarzu Wallanderze – zgarnęłam pazernie i chyłkiem ze zdobyczą za pazuchą umknęłam do przytulnego domowego kącika. Punktem wyjścia akcji są nie tyle wydarzenia (zabójstwo taksówkarza), co niemożność przyjęcia przez Wallandera do wiadomości i świadomości faktu popełnienia wyrachowanego mordu przez dwie nastolatki, dla niewielkiej korzyści finansowej, bez cienia wyrzutów sumienia, niewiara w nieumotywowane zabójstwo z zimną krwią. Dociekamy wraz z prowadzącym dochodzenie, co jest ważne, a co nas zwodzi na boczne ślepe tory. Przekopujemy się przez fakty stopniowo sobie uświadamiejąc wielowarstwowośc i złożoność materii prowadzonego śledztwa. W efekcie podjętych przez ekipę policji z Ystad działań oraz dzięki intuicji Wallandera podpowiadającej mu współpracę z nastoletnim hakerem, grupa fanatyków pragnących zburzyć porządek tego świata zostaje powstrzymana. Mankell w „Zaporze”, napisanej w 1998 roku, przewiduje schyłek dochodzeń opartych na dotychczasowych tradycyjnych szwedzkich metodach policyjnych, widzi konieczność pilnego otwarcia się na nowe technologie komunikacyjne, satelity, Internet. Książka została napisana pod zwrotnikowym słońcem, w Mozambiku, w treści także obejmuje wątek południowoafrykański. Mankell pisze krótkimi zdaniami. Taki jasny zwięzły przekaz treści czyta się doskonale. Jako dodatek do akcji otrzymujemy rozterki samotnego, rozwiedzionego pięćdziesięcioletniego policjana poszukującego kobiecego ciepła. Jego świat kręci się wokół pracy, sprawy oraz potrzeby osobiste spychane są na margines życia jako te mniej istotne. Psujący się samochód, dziurawy but, pożyczona kurtka, to wszystko są detale. Z absolutnej nieregularności w funkcjonowaniu Wallandera wyłania się w pewnym momencie porządek w chaosie, wszystko się prostuje i wyjaśnia, wskakuje na swoje miejsce. Wyjaśnia sie to, co na początku wydawało się niemożliwe, nieogarnione. Mankell spisuje przepływ myśli przez umysł komisarza i czuję się TROCHĘ  tak, jakbym czytała Joyce’a.

"Zaporę" tłumaczono na polski 10 lat... Ukazała się u nas dopiero w 2008 roku. Pozostała jeszcze jedna nieprzetłumaczona na język polski powieść kończąca cykl o komisarzu z Ystad, "Den orolige mannen", napisana w zeszłym roku. Czekam, powiedzmy, że cierpliwie. Czekanie umilają mi 3 nieprzeczytane jeszcze powieści Mankella oczekujące pod ręką na swoją kolej.

Z internetowej strony wydawnictwa WAB dowiedziałam się o obecności Mankella na jednym ze statków z pomocą humanitarną dla Strefy Gazy, zatrzymanych przez Izrael. Być może w oparciu o to wydarzenie narodzi się kolejna powieść... Nie można Mankellowi odmówić wielkiego czynnego zaangażowania w sprawy społeczne, zdaje się, że współcześni Szwedzi właśnie tacy są, mocno zaangażowani.


w skansenie


Poniżej kilka zdjęć z Muzeum Wsi Kieleckiej w Tokarni, niestety skansenu nie obejrzałam w całości, więc pewnie przy okazji wybiorę się ponownie. Wbrew pozorom te "kilka chałup na krzyż" zwiedza się dosyć długo, głownie dlatego, że są rozmieszczone na obszarze 65 hektarów. Skansen jest cały czas uzupełniany :)


  

  

  

zdjęcia: xbw



z ostatniej wyprawy do jaskini

  

 


Po drodze do głównego celu wyprawy w okolicach Kielc, województwo świętokrzyskie, zobaczyłam na własne oczy, o co mogło chodzić w spocie wyborczym jednego z kandydatów w ostatnich wyborach. Osławiony Dąb Bartek raczej kiepsko nadaje się na jakiekolwiek symbole gdyż ledwo zipie. Sztucznie utrzymywany w jako takiej kondycji postoi jeszcze TROCHĘ, ale na pewno nie jest okazem zdrowia. Pień prawie w całości spróchniały, uszkodzony przez pioruny i ogień, wypełniony betonem, kora połatana, konary na zatrzęsieniu podpórek. Według ostatnich szacunków ma blisko 700 lat. Nie mogę wyjść z lekkiego szoku, nie tak sobie wyobrażałam historyczne piękne silne mocne drzewo -pomnik - symbol. 


  



Po tworze natury przyszedł czas na dzieło rąk ludzkich. Obejrzałam ruinkę XIX wiecznej huty Józef w Samsonowie działającej w latach 1817 - 1866. Inicjatorem jej wybudowania był Stanisław Staszic. Warto przejeżdżając zobaczyć z bliska wielki piec i wieżę wyciągową. Można wejść do środka :)


  


Piękniejsza, bo średniowieczna staroć znajduje się w Chęcinach. Wdrapałam się na górę, zdobyłam zamek a nawet wieżę widokową i udało mi się nie wypluć całych płuc. Przy moim "emeryckim" ostatnio trybie życia - nie lada wyczyn! Zamek w Chęcinach zbudowano na przełomie XIII i XIV wieku. Składa się z zamku górnego i zamku dolnego, co z lotu ptaka nadaje mu wygląd mocno wydłużony. Najsłynniejszą mieszkanką zamku była królowa Bona. Obecnie funkcjonuje jako "trwała ruina". Skarby podobno gdzieś są, ale jeszcze nieodnalezione, podobnie jak podziemne przejścia, lochy, korytarze. Ciekawe, czy ktoś kiedyś odważy się na podkop poszukiwawczy. 



 

zdjęcia: xbw


Na koniec wyprawy udało mi się wejść do jaskini, nareszcie podziemie, choć niezbyt zaawansowane. Jaskinia Raj ma głębokość około 9,5 metra, zaledwie. Ale na początek dobre i to :) Nie można w niej robić zdjęć, nie można niczego dotykać, w ogóle nie można nijak ingerować w jej stan naturalny. Część Raj-u jest całkowicie zamknięta dla zwiedzających. Trasa dla turystów ma 180 metrów. Oprócz tego, że jest nieziemsko piękna, to jeszcze klimat w niej jest jakiś nienaturalny, albo może właśnie NATURALNY. Czułam się jak w jakiejś komorze regenerującej :) Ciekawe czy gdyby jakimś cudem udało mi się zostać w jaskini na noc, obudziłabym się rano 20 lat młodsza... Mam wrażenie, że coś koło tego :)
Zdjęcie powyżej zrobiłam po drodze do jaskini, jeśli ktoś chce zobaczyć piękne, rajskie stalaktyty (te zwisające) i stalagmity, proszony jest o pofatygowanie się osobiste, stanowczo warto.