De omnibus dubitandum est. Tempora mutantur et nos mutamur in illis. Homo sum: humani nil a me alienum puto. Manifesta non eget probatione. Non scholae, sed vitae discimus. Non omnia possumus omnes. Nulla dies sine linea. Nil desperandum. Sapere aude. Nolite timere. Miser, qui numquam miser. Omne ignotum pro magnifico. Cura te ipsum. Si vis pacem para bellum. Concordia res parvae crescunt, discordia vel maximae dilabuntur. Vanitas vanitatum et omnia vanitas. Per scientiam ad salutem aegroti.
kaleką matematyką obliczamy swoją wartość (Emily Dickinson)
piątek, 27 kwietnia 2012
masakra powymianowa
Tydzień po kostki w kurzu i myślicie, że będzie tego? Ależ skąd. Do wieczora czekałam na uroczych panów w roboczych strojach, mieli wpaść na dwie minuty zawiesić szafkę gigant kuchenną. No niestety, nie zdążyli. Odpoczywali, weekend majowy, wiosna na całego, cieplutko, słoneczko, gdzież im o mojej skromnej osobie pamiętać. Obiecali, tak, pamiętają, tak, zaraz przyjdą, tak zawołają kogo trzeba. Szafka paraliżuje wszelki ruch w mieszkaniu, łóżka nie da się rozłożyć, kroku porządnego zrobić, nie mówiąc o posprzątaniu tego całego uroczego bajzelku. Umywalka dla towarzystwa szafce też się gdzieś pałęta, tyle fatygi przecież z jej podłączeniem, po co przed długim weekendem, kiedy można potem, za kilka dni. Niech żyje polski fachowiec, wznieść mu pomnik.
PS. Jeden z panów godny pochwały, NORMALNY, życzliwy, pracowity, zrobił w try miga swoją robotę i więcej, nie jęczał, nie migał się, machnął w minutę to o co go poprosiłam dodatkowo (trzy różne prośby) i nie dopraszał się o "na piwo". Wyjątek potwierdza regułę, stanowczo.
czwartek, 26 kwietnia 2012
rury nowe hura
Nadejszła chwila, wymieniają rury. Totalny kataklizm. Zwłaszcza w malutkim mieszkanku zapakowanym po sufit. Przemieszczanie szafek i gratów na tak ograniczonej przestrzeni do najprzyjemniejszych czynności nie należy. Demolka kuchni (otwartej na resztę mieszkania), dziura od podłogi do sufitu na samym środku. Kilkumetrowa szafka kuchenna, solidna, wielka, ciężka, stoi w centrum pokoju eliminując resztki wolnej przestrzeni. Dzień pierwszy - od rana nie ma wody w kuchni, bez uprzedzenia. Dzień drugi - kucie dziury w ścianie kuchni, zmiana rur. Dzień trzeci - zamurowywanie dziury w kuchni, brak wody w łazience. Dzień czwarty - malowanie kuchni, całkowity brak łazienki od 7 rano, niemożność załatwienia potrzeb fizjologicznych. Itd., itp. Łomot kolosalny. Kują u góry, u dołu, u sąsiadów z jednej strony, u sąsiadów z drugiej strony. Kurz, pył, wszystko siwe. Poprzykrywane niby, ale pyłek się wszędy przedostanie. Litości zmiłowania. Otwieram drzwi na balkon, przeciąg, nie da rady. Gorąco, pot się leje. Idę na balkon. A co tak będę stała, okna umyję. No i myję wszyściutkie co do jednego. Wszystko mnie boli. Nogi się uginają, ręce mdleją. Zaczynam się przyzwyczajać. Ganiam w te i nazad między kuchnią i łazienką nosząc wodę w zależności od tego gdzie leci a gdzie nie. Odżywiamy się kefirem, serkami homo i pizzą. Tylko budziki nastawić rano, obudzić się na czas, nie robić cyrku otwierając zaspana w kusej koszulce panom robotnikom. Tylko dwa razy otwierałam w koszulce, no TYLKO. Gigant szafka z kuchni, niezdejmowana chyba od chwili zbudowania domu i wprowadzki pierwszego lokatora okazuje się być poręczną półeczką na wszystko. Lustro łazienkowe przyklejone kiedyś przez jakąś nadzwyczaj ciężko myślącą osobę do kafelków, już opłakane i pożegnane (ale co z tymi siedmioma latami nieszczęścia?) cudownie ocalone przez robotników, którzy nie olali, przyłożyli się i odkleili w całości. Kibelka brak, okres przejściowy, stary już wyniesiony, nowego jeszcze nie ma. Trzeba zahibernować fizjologię albo najechać łazienkę sąsiadów. Kiedy wybierałam się wieczorem myć głowę w zlewie kuchennym przypadkowo odkryłam, że pojawiła się woda w łazience. Dawno nie cieszyłam się aż tak bardzo z faktu możliwości użycia ciepłej wody w wannie.
Home is my castle? Brutalnie naruszono mir domowy. Ale przeżyję, co mam nie przeżyć. Mam nerwy w o wiele lepszym stanie niż przypuszczałam :)
poniedziałek, 16 kwietnia 2012
pora deszczowa
Włączam tv a tam grobowe miny, dramat, tragedia, pogodynki i prowadzący różne programy z minami jak na pogrzebie, zaraz ogłoszą żałobę narodową. A powód? Deszcz pada. Pochmurno. Słońce nie świeci. I tak całe dwa albo i trzy dni! No to rzeczywiście, nic tylko wpaść w głęboką depresję z tego powodu. Moje ciśnienie wbrew prawom natury skacze w górę zamiast opadać, wkurzona jestem i totalnie nie rozumiem tego zbiorowego lamentu i pretensji kierowanych w stronę Niebios. Czekam kiedy zaczną się masowe protesty, że w ogóle jesień i zima istnieją a słońce wieczorem zachodzi.
piątek, 13 kwietnia 2012
odłączanie sysytemów
Latka lecą, lawinowo. Ciałko coraz starsze, niezależnie od sposobu karmienia, niezależnie od ilości snu i sposobów regeneracji. Joginem nie jestem, zahibernować się i spowolnić nie potrafię. Paktu z diabłem nie podpiszę.
Czuję się jak Hal 9000 z Odysei kosmicznej Kubricka. Stopniowo wyłączają się kolejne funkcje. I spowalniam. Ciekaw, kiedy zacznę śpiewać "Daisy".
niedziela, 8 kwietnia 2012
Na północ, na północ!
Terenia gorąco poleca książkę o Afryce, że taka fajna i na pewno mi się spodoba, wciągnie, zainteresuje, świetni bohaterowie, do tego chyba kryminał. Terenia się zna, więc może i bym przeczytała, na pewno byle czego nie poleca. No ale nie, Afryka? Ja i Afryka? Nie, dziękuję pięknie, zostanę w klimatach północnych. Żadnej Afryki, upałów, suszy, słońca bezlitosnego i ciemnoskórych gdzie okiem sięgnąć. Czytając przenoszę się w miejsce akcji całym mózgiem, ja tam po prostu jestem, czuję i widzę i reaguję. Skandynawia, północ, mrozy, śniegi, lasy iglaste i języki skandynawskie. Za nic się nie dam z tych klimatów wyrwać, tam mi dobrze. Ostatnio grasowałam (w literackim świecie pisanym na papierze) w okolicach Kiruny. Trochę wolno szło, bo co chwilę tonęłam w mapie albo przewodniku. Dowiedziałam się o wielu ciekawych sprawach. Uniwersytet z wykładowym językiem saami (lapońskim), muzeum komarów, jedyne na świecie, duchowny zabraniający stawiania kwiatów na parapecie. A dziś zaczęłam nową książkę i przeniosłam się do prowincji Härjedalen. Podobno leży tam jedna z najpiękniejszych szwedzkich wiosek Klövsjö. Główne miasto Sveg (wym. Swejg).
Wielkanoc - no i co w związku z tym?
Wielkanoc 2012, nowy, może lepszy rozdział życia. Czasem, jeśli coś się musi, bo inaczej się udusi, no to nie ma innego wyjścia, tylko trzeba to zrobić albo żyć w jakiejś masce wspomagającej. Przypominają mi się ćwiczenia z PO, maskę gazową włóż, maskę gazową zdejm(ij?). Zdejmuję, już dłużej nie mogę, ani dnia, ani chwili.
Na śniadanko wielkanocne zrobiłam dziś zapiekanki z leżakowanego specjalnie na tę okazję chlebka. Ser żółty, pieczarka, papryka, masełko od krowy, bazylia, oregano. I oliwki. I kropla keczupu.
Nic nie poradzę, nie lubię jajek, nienawidzę majonezu, jako wegetarianka nie jadam kiełbasy. A za wypieki robią ciasteczka kokosowe w czekoladzie, prosto ze sklepu który dał mi wczoraj 5% rabatu, miłe. Pisanek brak. Oraz wszelkich innych gadżetów wielkanocnych. I nawet nie ma białego obrusa, nawet nie wiem czy jakiś mam w zasobach, zapewne tak, ale akcja poszukiwawcza trwałaby zbyt długo, więc po co? Skoro nawet nie mam teraz stołu.
Na dobry początek wystarczy. Alleluja.
sobota, 25 lutego 2012
Kalevalan päivä

Scena z Kalevali, Akseli Gallen-Kallela (Aino-triptyykki) 1891
28 lutego, więc na dniach, wielkie święto, Kalevalan päivä, Dzień Kalevali. Co to Kalevala? Poemat starofiński znany z tego, że zainspirował silnie Tolkiena. Nie jest to jakaś jedna prosta historia, a raczej zbiór opowieści, pieśni, historii, zresztą, jak kto ciekawy, to do Wikipedii zapraszam :) Mam ochotę przeczytać więcej niż streszczenie, ale, póki co, nie mam nadziei na lekturę w oryginale. Obok leży fińska gazeta, jeszcze nietknięta, jeszcze nie mam odwagi.
Posłuchajcie proszę fragmentu Kalevali :)

Scena z Kalevali, Akseli Gallen-Kallela (Sammon puolustus) 1896
Biała Masajka
Obejrzałam Białą Masajkę (Die Weisse Massai). Fascynacja niemieckimi produkcjami filmowymi nie przeszła, chyba mam ją już dożywotnio. Oparta na faktach opowieść o Szwajcarce zakochanej w Masaju dała mi trochę do myślenia, jakoś od kilku dni nie mogę wyrzucić z pamięci scen z tego filmu. Magiczny taniec w dyskotece. Dlaczego tak się dzieje, że chemia wyparowuje, magia zamienia się w pasmo upokorzeń. Że każde z partnerów, pozostając sobą, jest dla tego drugiego najgorszym wrogiem? Miłość zamienia się w zazdrość a w miejsce uczucia wdzierają się zwierzęce instynkty? Niezrozumiałe mechanizmy. Czy da się je kiedyś w końcu prześledzić, rozpracować i pozwolić parom, kochającym się przecież ogromnie, dożyć w szczęściu rodzinnym żywota bez "odjazdów" podejrzliwego umysłu?
Tutaj trochę więcej szczegółów.
urodziny Chopina trwają :)
Rozśmieszyłam kilka dni temu syna informacją, że właśnie zaczęły się urodziny Chopina. Faktycznie, jeśli się nie wie, o co chodzi, to brzmi trochę dziwnie. Urodziny Fryderyka czasem trwają od 22 lutego, bo gdzieś jest jakiś papier z taką datą, do 1 marca czyli daty uznanej za oficjalną rocznicę. Ale co szkodzi poświętować dłużej :) W tv nadali program o kompozytorze, potem odtwarzano fragmenty ostatniego konkursu chopinowskiego. Mnie Chopina ciągle mało, gdyby był w TV codziennie, to pewnie bym słuchała na okrągło :)
W tej chwili mam w słuchawkach Rondo a la Mazur, Evgeni Bozhanov, Bulgaria. Słodka muzyka, ach.
polskie drogi
Obejrzałam niedawno, przypadkowo, odcinek serialu "Polskie drogi" i spłakałam się jak bóbr. Jacy ci przedwojenni ludzie byli ufni, jacy naiwni, jak dzieci, wierzyli, mieli nadzieję na przestrzeganie zasad postępowania międzyludzkiego. Nawet profesorowie uniwersytetu wierzyli, że Niemcy pozwolą nauczać... A dzień później dołożyłam sobie, również w sposób niezamierzony, końcówkę filmu "Jutro idziemy do kina". Trzęsie mnie i telepie, choć minęło ponad siedemdziesiąt lat. Bo ja, tu i teraz, całe życie ponoszę konsekwencje. I mój syn ponosi. A ludzie nie uczą się na błędach, ani w wymiarze jednostkowym ani na poziomie narodów, społeczeństw, krajów.
środa, 25 stycznia 2012
czwartek, 19 stycznia 2012
Åke Edwardson - "Taniec z aniołem"

No nie można w tym kraju zacząć czytania serii od początku, chyba, że jest się poliglotą i to takim rozszerzonym. Marudzę i narzekam, ale z pewnością nie bez racji. No bo dlaczego serię dziesięciu powieści o Eriku Winterze zaczęto od przetłumaczenia części piątej, po jakimś czasie ukazały się trzy pierwsze, a wkrótce (koniec stycznia) ukaże się część czwarta, ale przecież nie pobiegnę do księgarni, muszę czekać na proces przetwórczy książki na produkt biblioteczny, a to potrwa :(
Początek cyklu, "Taniec z aniołem", poza nurtem głównego kryminalnego wątku, owionął mnie niczym podmuch pierwszego dnia lata. Nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego, ale bardzo silnie na mnie zadziałał, jakąś taką poezją, ulotnością tego co pomiędzy słowami. Po prostu, Edwardson ciekawym oraz interesującym pisarzem jest i to nie tylko od kryminałów, ma potencjał. Może to z powodu miejsc akcji, Londynu i Małego Londynu czyli Göteborga, może z powodu klimatu muzycznego, głównie jazzowego, a może przyczyną była osoba głównego bohatera? Jag vet inte. Życzyłabym sobie w każdym razie jak najszybszego dostępu do całości serii i chyba jednak szybciej będzie nauczyć się tego szwedzkiego. A może i nie, skoro nadal chodzę na kurs fińskiego. To znaczy mam kontynuować chodzenie od lutego.
Åke Edwardson
"Taniec z aniołem"
(Dans med en ängel)
rok wydania: 1997
wydanie polskie: 2010
Åke Edwardson
"Taniec z aniołem"
(Dans med en ängel)
rok wydania: 1997
wydanie polskie: 2010
niedziela, 18 grudnia 2011
Yrsa Sigurðardóttir "Spójrz na mnie"

Przeczytałam, doskonała, niedługo dopiszę więcej.
Tutaj o wcześniejszych kontaktach z Yrsą i jej powieściami.
No, to obiecane dopisanie treści zasadniczej :)
Margret (Magga), Berglind (Begga), Halli, Peturek, Einvardur, Josteinn, Grimheidur córka Thorbjörna, Bragi, Fanndis, Margeir, Ragna, Bjarki, Tryggvi, Sigridur, Glodis, Aegir, Fridleifur. To imiona użyte w książce, już dla nich samych warto się zanurzyć na kilka godzin w świat prawniczki Thory. Powieść "Spórz na mnie" zaczyna się od sceny z kotem który natknął się na :) ducha :) Potem opiekunka chłopczyka idzie wieczorem do swojej pracy, spełnia podjęte zobowiązanie mimo, że po drodze śmiertelnie potrącił ją samochód. No i mamy wstawki o duchach i zjawiskach niewytłumaczalnych a nawet egzorcyzmy. Akcja dobiega tematu najszerzej opisanego, niepełnosprawności fizycznej i umysłowej. Mamy tu autyzm, śpiączkę, padaczkę. Thora przeprowadza rewizję wyroku na chłopcu z zespołem Downa, a właściwie dopiero ją przygotowuje. A wszystko to we współczesnej Islandii borykającej się z katastrofą gospodarczą po upadku systemu bankowego, w tle bezrobocie, drożyzna niepewność, gigantyczne zadłużenia i bankructwa. Jednak całość jest w miarę optymistyczna, a już wątek Belli sekretarki może doprowadzić do łez, takich wywołanych śmiechem. Bella: "Ekspres (do kawy) zepsuty. Pękł. Musicie kupić nowy. Rzuciłam w niego telefonem. To jego bulgotanie doprowadzało mnie do szału." Książka jest tak świeżo napisana i prędziutko przetłumaczona, że jest w niej już wspomniany Facebook :) Poza tym wszyscy ciągle piją kawę, także ja tutaj i teraz, kawy w zasadzie niepijąca, zaparzyłam sobie filiżankę i pociągam, choć mocno wpływowa nie jestem. Islandia, tak, chcę. Tylko poczekam aż u nich ceny znormalnieją.
Arnaldur Indriđason "Głos"
Przeczytałam, wkrótce więcej o "Głosie". Obrazek na okładce jak z blogu Pendragona :)
Szkoda, że nie znam islandzkiego i muszę czekać miesiącami na tłumaczenia kolejnych tomów.
Obiecałam, wklejam zaległy tekst:
Erlendur, Elinborg, Sigurdur Oli, Sindri, Halldora, Gudlaugur (Gulli), Ösp Reynir, Finnur, Bergthora, Valgerdur, Addi, Baldur - to imiona z tej książki, cudne, nieprawdaż? :)
Upolowałam w bibliotece wśród nowości piątą powieść Indridasona, trzecią przetłumaczoną na polski, niecierpliwie czekam na kolejne, a także na dwie pierwsze, zaległe, niech ktoś się wreszcie zabierze do roboty i nadrobi, my tu CZEKAMY!!!
Wpasowałam się przypadkowo w okres przedświąteczny z lekturą, czytałam kilka dni przed wigilią, prawidłowo, jak się okazało, akcja toczy się w ciągu kilku dni przed Bożym Narodzeniem, takie zbiegi okoliczności lubię.
Już na dzień dobry wpadamy w klimat specyficznego poczucia humoru policjanta oraz lekarza sądowego, z których jeden na widok martwego mężczyzny w stroju Mikołaja podśpiewuje sobie "Dzyń dzyń dzyń" a drugi pyta o renifery. Arnaldur wspaniale kontrastuje współczucie i doskonałą obojętność. Indridason łamie schemat typowego śledztwa, gdzie zbiera się grupa dochodzeniowa, na zebraniu rozdzielane są zadania, wymieniane są informacje i przypuszczenia. Erlendur tym razem instaluje się w miejscu popełnienia przestępstwa, dosłownie, wynajmuje pokój w naznaczonym zbrodnią hotelu. Z tej bazy od niechcenia, ale nie bez zaangażowania, prowadzi śledztwo posilając się przy hotelowym szwedzkim stole, tamże umawia się na randki. Co więcej, tam przychodzą do niego osoby na rozmowy i przesłuchania, łącznie z aresztantem. Regularnie odwiedza go córka. Wszyscy dopytują się o co chodzi i kiedy znów wróci do domu i zacznie "normalnie" funkcjonować. Bo przecież nadchodzą właśnie święta. Nad postępowaniem unoszą się zwiewnie dźwięki "Ave Maria" Schuberta wraz z melodią wysnuwaną chóralnie przez młode chłopięce aparaty głosowe. Podobał mi się motyw wyobcowanych samotników tylko pozornie biorących udział w życiu społecznym, znajdujących się w okresie okołoświątecznym w szczególnie niezręcznej sytuacji ("święta są dla ludzi szczęśliwych"). A w tle znowu narkomania i znowu zaginieni.
Się przyzwyczaiłam i bardzo tęsknię do ciągu dalszego.
Upolowałam w bibliotece wśród nowości piątą powieść Indridasona, trzecią przetłumaczoną na polski, niecierpliwie czekam na kolejne, a także na dwie pierwsze, zaległe, niech ktoś się wreszcie zabierze do roboty i nadrobi, my tu CZEKAMY!!!
Wpasowałam się przypadkowo w okres przedświąteczny z lekturą, czytałam kilka dni przed wigilią, prawidłowo, jak się okazało, akcja toczy się w ciągu kilku dni przed Bożym Narodzeniem, takie zbiegi okoliczności lubię.
Już na dzień dobry wpadamy w klimat specyficznego poczucia humoru policjanta oraz lekarza sądowego, z których jeden na widok martwego mężczyzny w stroju Mikołaja podśpiewuje sobie "Dzyń dzyń dzyń" a drugi pyta o renifery. Arnaldur wspaniale kontrastuje współczucie i doskonałą obojętność. Indridason łamie schemat typowego śledztwa, gdzie zbiera się grupa dochodzeniowa, na zebraniu rozdzielane są zadania, wymieniane są informacje i przypuszczenia. Erlendur tym razem instaluje się w miejscu popełnienia przestępstwa, dosłownie, wynajmuje pokój w naznaczonym zbrodnią hotelu. Z tej bazy od niechcenia, ale nie bez zaangażowania, prowadzi śledztwo posilając się przy hotelowym szwedzkim stole, tamże umawia się na randki. Co więcej, tam przychodzą do niego osoby na rozmowy i przesłuchania, łącznie z aresztantem. Regularnie odwiedza go córka. Wszyscy dopytują się o co chodzi i kiedy znów wróci do domu i zacznie "normalnie" funkcjonować. Bo przecież nadchodzą właśnie święta. Nad postępowaniem unoszą się zwiewnie dźwięki "Ave Maria" Schuberta wraz z melodią wysnuwaną chóralnie przez młode chłopięce aparaty głosowe. Podobał mi się motyw wyobcowanych samotników tylko pozornie biorących udział w życiu społecznym, znajdujących się w okresie okołoświątecznym w szczególnie niezręcznej sytuacji ("święta są dla ludzi szczęśliwych"). A w tle znowu narkomania i znowu zaginieni.
Się przyzwyczaiłam i bardzo tęsknię do ciągu dalszego.
poniedziałek, 5 grudnia 2011
Stieg - konsekwencje niewłaściwego wyboru prezentu urodzinowego
Eva Gabrielsson i Stieg Larsson to znajomość trzydziestodwuletnia. Eva dwa razy odchodziła od Stiega. "Żyli" wspólnie około trzydziestu lat. Po śmierci Larssona została z mieszkaniem nabytym na spółkę i ze wspomnieniami. No i z ubezpieczeniem na życie. Miliony po złożonym do wydawnictwa rękopisie "Millennium" odziedziczył ojciec Siega i jego brat. Stieg napisał, złożył i wdrapawszy się na siódme piętro (winda była zepsuta) zszedł był na zawał. Eva chciała mu na nadchodzące 50 urodziny ufundować wspólnie z rodzeństwem pakiet badań lekarskich, ale ostatecznie wręczyli mu dvd. Eva ma żal i pretensję. Głęboki, zapiekły żal, na pograniczu nienawiści. Do wszystkich "nieprzyjaciół". Dlatego napisała to wspomnienie o wspólnym życiu. Bo nadal próbuje odzyskać część należnego jej wynagrodzenia za dzieło życia Stiega.
Mały Larsson wychowywał się z dziadkami w drewnianej chacie pod lasem. "Mieli jeden pokój i kuchnię, nie było tam ani wody ani elektryczności, ani toalety (...). Cały system ogrzewania stanowiła opalana drewnem kuchnia (...). Zimą temperatura na dworze spadała nawet do -37 stopni Celsjusza, a w ciągu dnia światło pojawiało się najwyżej na pół godziny. W takie dni Stieg wędrował do szkoły na nartach biegowych i przy blasku księżyca." Po śmierci dziadka wyrwany brutalnie z łona natury i ciepła kochającej się, zżytej rodziny zamieszkał w mieście z rodzicami. Obcymi w sumie rodzicami. Miasto też było obce. Trudne przejście. Rozumiem trochę jego trudności z przystosowaniem się. Wychowywałam się nie na wsi co prawda, ale w podmiejskich warunkach, każdego roku dzieciństwa przez kilka miesięcy nie schodziłam niemal z drzew rosnących w sadzie :) Dziczałam sobie do czasu wyprowadzki do "osiedla w mieście". Koszmar, nie przystosowałam się w pełni do teraz.
Nie rozumiem, dlaczego we współautorstwo książki została wplątana jakaś Francuzka i musiałam wspomnienia Szwedki o życiu w Szwecji ze Szwedem czytać w tłumaczeniu z francuskiego. Przecież Eva sama jest osobą piszącą, wspomina nawet o swoim dużym wkładzie do powieści Larssona: "Czysty przypadek sprawił, że to Stieg, a nie ja, wykorzystał wszystkie te elementy tworząc z nich literaturę". W miarę czytania coraz więcej mnie denerwowało, coraz mniej mi się podobał sposób w jaki Eva opisywała życie ze Stiegiem. Wspomnienia są niespójne, chaotyczne, niektóre wydarzenia są opisywane dwukrotnie, brak ciągłości, nic z niczego się nie wywodzi, nic z niczego nie wynika. Logika wydarzeń jest jakby pozorna. Moim zdaniem książka jest nie do końca wiarygodna, odnoszę wrażenie, że została napisana, by coś udowodnić. Czułam lekkie zażenowanie. Zamurowało mnie przy rytuale nio, mściwym przeklinaniu "wrogów". Nie podobają mi się też sprzeczności w tekście. W jednym miejscu na przykład pisze, że bardzo rzadko żeglowali, w innym miejscu następują opisy licznych wielodniowych wypraw żeglarskich, na łodzi własnej lub wynajętej, odbywanych regularnie co roku. Wyprawy odbywali na jesieni, bo poza sezonem jest taniej, później Eva pisze, że jak zawsze w sierpniu. Według Evy byli ze Stiegiem niezbyt zamożni, na nic nigdy nie mieli czasu, bo pracowali, nie mieli na życie. Ale regularnie wynajmowali domki letnie na wysepkach, kupili dużą łódź, bardzo często bywali w Londynie, odwiedzili Grenadę (Karaiby) no i kupili mieszkanie. Zawsze mnie zadziwia skandynawskie rozumienie ubóstwa. Stieg pół roku ciężko pracował w tartaku by zarobić na półroczną podróż do Afryki. Znowu mam wizję przełożenia sytuacji na polskie warunki - na co można odłożyć u nas po półrocznej harówce w tartaku?
Czwarta część Millennium. Jasne, że chciałabym przeczytać. Tyle, że jest niedokończona i nie wiadomo gdzie w ogóle się znajduje. Eva opisała treść tego czwartego tomu, co jest absolutnym idiotyzmem, tego się po prostu nie robi!
Kiedyś na szczęście obejrzałam "Rashomona" Kurosawy i jakoś tak wynurzenia Evy brzmią mi jak fałszywe zeznanie przed sędzią na rozprawie. Może się czepiam, ale jakoś to wszystko się kupy nie trzyma. Męczyłam się czytając tę książkę, z kąta w którym się zaszyłam z lekturką weekendową co chwilę rozlegały się jęki i okrzyki zniechęcenia. Biografię Larssona pozostaje chyba odczytać z jego trzech wydanych powieści, patrząc poza słowa. Bo "zeznania" strony pokrzywdzonej przy podziale spadku niestety nie są dla mnie zbyt wiarygodne. Bije z nich zła energia. W przeciwieństwie do samej "trylogii" autorstwa, co jest dla mnie po ostatniej lekturze tym bardziej oczywiste, samego i wyłącznie Stiega.
MILLENNIUM, STIEG I JA
Eva Gabrielsson, Marie-Francoise Colombani
tytuł oryginału: MILLENNIUM, STIEG ET MOI
tłumaczenie: Krystyna Szeżyńska - Maćkowiak
liczba stron: 200
data wydania: marzec 2011
Mały Larsson wychowywał się z dziadkami w drewnianej chacie pod lasem. "Mieli jeden pokój i kuchnię, nie było tam ani wody ani elektryczności, ani toalety (...). Cały system ogrzewania stanowiła opalana drewnem kuchnia (...). Zimą temperatura na dworze spadała nawet do -37 stopni Celsjusza, a w ciągu dnia światło pojawiało się najwyżej na pół godziny. W takie dni Stieg wędrował do szkoły na nartach biegowych i przy blasku księżyca." Po śmierci dziadka wyrwany brutalnie z łona natury i ciepła kochającej się, zżytej rodziny zamieszkał w mieście z rodzicami. Obcymi w sumie rodzicami. Miasto też było obce. Trudne przejście. Rozumiem trochę jego trudności z przystosowaniem się. Wychowywałam się nie na wsi co prawda, ale w podmiejskich warunkach, każdego roku dzieciństwa przez kilka miesięcy nie schodziłam niemal z drzew rosnących w sadzie :) Dziczałam sobie do czasu wyprowadzki do "osiedla w mieście". Koszmar, nie przystosowałam się w pełni do teraz.
Nie rozumiem, dlaczego we współautorstwo książki została wplątana jakaś Francuzka i musiałam wspomnienia Szwedki o życiu w Szwecji ze Szwedem czytać w tłumaczeniu z francuskiego. Przecież Eva sama jest osobą piszącą, wspomina nawet o swoim dużym wkładzie do powieści Larssona: "Czysty przypadek sprawił, że to Stieg, a nie ja, wykorzystał wszystkie te elementy tworząc z nich literaturę". W miarę czytania coraz więcej mnie denerwowało, coraz mniej mi się podobał sposób w jaki Eva opisywała życie ze Stiegiem. Wspomnienia są niespójne, chaotyczne, niektóre wydarzenia są opisywane dwukrotnie, brak ciągłości, nic z niczego się nie wywodzi, nic z niczego nie wynika. Logika wydarzeń jest jakby pozorna. Moim zdaniem książka jest nie do końca wiarygodna, odnoszę wrażenie, że została napisana, by coś udowodnić. Czułam lekkie zażenowanie. Zamurowało mnie przy rytuale nio, mściwym przeklinaniu "wrogów". Nie podobają mi się też sprzeczności w tekście. W jednym miejscu na przykład pisze, że bardzo rzadko żeglowali, w innym miejscu następują opisy licznych wielodniowych wypraw żeglarskich, na łodzi własnej lub wynajętej, odbywanych regularnie co roku. Wyprawy odbywali na jesieni, bo poza sezonem jest taniej, później Eva pisze, że jak zawsze w sierpniu. Według Evy byli ze Stiegiem niezbyt zamożni, na nic nigdy nie mieli czasu, bo pracowali, nie mieli na życie. Ale regularnie wynajmowali domki letnie na wysepkach, kupili dużą łódź, bardzo często bywali w Londynie, odwiedzili Grenadę (Karaiby) no i kupili mieszkanie. Zawsze mnie zadziwia skandynawskie rozumienie ubóstwa. Stieg pół roku ciężko pracował w tartaku by zarobić na półroczną podróż do Afryki. Znowu mam wizję przełożenia sytuacji na polskie warunki - na co można odłożyć u nas po półrocznej harówce w tartaku?
Czwarta część Millennium. Jasne, że chciałabym przeczytać. Tyle, że jest niedokończona i nie wiadomo gdzie w ogóle się znajduje. Eva opisała treść tego czwartego tomu, co jest absolutnym idiotyzmem, tego się po prostu nie robi!
Kiedyś na szczęście obejrzałam "Rashomona" Kurosawy i jakoś tak wynurzenia Evy brzmią mi jak fałszywe zeznanie przed sędzią na rozprawie. Może się czepiam, ale jakoś to wszystko się kupy nie trzyma. Męczyłam się czytając tę książkę, z kąta w którym się zaszyłam z lekturką weekendową co chwilę rozlegały się jęki i okrzyki zniechęcenia. Biografię Larssona pozostaje chyba odczytać z jego trzech wydanych powieści, patrząc poza słowa. Bo "zeznania" strony pokrzywdzonej przy podziale spadku niestety nie są dla mnie zbyt wiarygodne. Bije z nich zła energia. W przeciwieństwie do samej "trylogii" autorstwa, co jest dla mnie po ostatniej lekturze tym bardziej oczywiste, samego i wyłącznie Stiega.
MILLENNIUM, STIEG I JA
Eva Gabrielsson, Marie-Francoise Colombani
tytuł oryginału: MILLENNIUM, STIEG ET MOI
tłumaczenie: Krystyna Szeżyńska - Maćkowiak
liczba stron: 200
data wydania: marzec 2011
Subskrybuj:
Posty (Atom)