Niedawno koleżanka zapytała mnie, jako że ja "na pewno wiem" o potwierdzenie jakiegoś faktu dotyczącego Gałczyńskiego. Na co ja, głupią okrutnie minę mając wystękałam, że ale co, jak o co chodzi, Gałczyński, ja nie wiem, no był taki, ale ja się na tym akurat temacie nic a nic nie wyznaję. Po czym, jak to u mnie, zaczęło się jakieś podświadome długoterminowe dochodzenie. Przypomniało mi się, że kiedyś u znajomego przeglądałam wiersze Gałczyńskiego i chyba nawet parę linijek sobie wynotowałam i gdzieś potem w jakimś kajeciku zapisałam jako warte zapamiętania. Stanęło mi wtedy na tym, że o Gałczyńskim to ja w sumie nie wiem NIC.
Źle, dobrze, no trudno, nie można wszystkiego wiedzieć, wszystkiego przeczytać, wszystkich znać. Spoko.
Aż tu mnie nagle przed chwilą (refleks szachisty korespondencyjnego) Biały Koń ze śniegiem pomylony nawiedził. Właśnie sobie przypomniałam, że to właśnie Śmierć Inteligenta właśnie Gałczyńskiego była bodaj pierwszym wierszem jaki w życiu przeczytałam i który zwrócił moją uwagę gdzieś we wczesnym dzieciństwie, w wieku bliżej nieokreślonym (czytać płynnie podobno umiałam już w wieku trzech lat). No i moim pierwszym ulubionym i nauczonym na pamięć fragmentem wiersza było najprawdopodobniej właśnie "Biały Koń? Nie, śnieg pada".
Poniżej, z wielkiego sentymentu jaki mnie nagle ogarnął cytuję wiersz w całości.
A koleżanka pytała mnie o leśniczówkę Pranie, w której Gałczyński przez kilka lat tworzył i teraz jest tam jego muzeum, gdzieś w Puszczy Piskiej. (Jak widać doedukowałam się trochę :) Swoją drogą to ciekawe czy nie ucierpiała w czasie pogromu pogodowego który parę lat temu powalił tamtejsze drzewa jak zapałki (widziałam skutki na własne oczy, porażające).
Konstanty Ildefons Gałczyński
“Śmierć inteligenta”
Przeziębiony. Apolityczny.
Nabolały. Nostalgiczny.
Drepce w kółko. Zagłada.
Chciałby. Pragnąłby. Mógłby. Gdyby.
Wzrok przeciera.
Patrzy przez szyby.
Biały Koń? Nie, śnieg pada.
Wszystko krzywe. Wszystko nie takie.
Na ziemi znaki. Na niebie znaki.
Przepraszam, a gdzie kometa?
Cipciuś z Londynu pisał przecie
w wielkim sekrecie o komecie.
Kometa. Ale nie ta.
Więc obrażony. Więc zatruty.
Wszędzie za późno. O dwie minuty.
O dwie minuty. We śnie.
Mieli przyjść szosą. Gdzie ta szosa?
Jak gdyby włos wyrywał z nosa,
uśmiecha się boleśnie.
Więc, leżąc krzyżem, zadecydował.
Stanął na głowie. Spuchła mu głowa.
Żegnajcie, dzieci, żono!
I paszkwil rąbnął na pewną pralnię,
że w pralni było niekulturalnie
i że go znieważono.
A teraz co? Teraz się martwi.
A może klasztor? Może do partii?
Lecz tu czy tam - migrena.
Boczną uliczką, zaułkiem krętym
idzie pod wiatr ten polski święty
z fortepianem Szopena.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz