Jak zwykle, nic nowego, raz więcej a raz mniej, ale nieustająco :))))
Się ogląda.
Normalnie samo się ogląda, samo z siebie.
To nie uzależnienie. Ale potrzeba.
Jakiś czas temu "przyszło" do mnie na biurko - w pracy - pudełeczko, pakiecik czterech filmów z Audrey Hepburn. Podeszłam jak pies do jeża, pakiecik poleżakował trochę, aż się dobrałam i z każdym kolejnym oglądanym filmem nabierałam większej i większej sympatii do panienki. Jaka ona miła! :) I to w taki naturalny sposób. Szkoda, że musiałam oddać, pakiecik bowiem można a właściwie trzeba MIEĆ.
Sabrina, reż. Billy Wilder, USA 1954 --- Widziałam wersję współczesną z Harrisonem Fordem i nastawiłam się, że staroć będzie mocno skrzypiał. A tu wręcz przeciwnie, film uroczo lekki, głównie dzięki Audrey, i do tego dość dobra komedia - niesamowity (jak z filmu o The Beatles) dziadek.
Śniadanie u Tiffany'ego (Breakfast at Tiffany's), reż. Blake Edwards; USA 1961 --- Podobno kiedyś przeczytałam książkę Trumana Capote, podobno i film widziałam, ale lata nie te :), pamięć nie ta :)... Trzeba było sobie przypomnieć, skoro w głowie tylko scena z kotem została, a i ta jak przez mgłę.. No jak ktoś ma jak ja i nie pamięta - to niech sobie koniecznie przypomni, film straszliwie rozczula, zwłaszcza napisana specjalnie dla Audrey i przez nią śpiewana pioseneczka Moon River. A do tego znów zachciało mi się przeczytać powieść Capote, może wykorzystam syna i przyniesie mi z biblioteki szkolnej... ? Tak, właśnie, nadal nie znalazłam zagubionych kart bibliotecznych.
Zabawna buzia (Funny face), reż. Stanley Donen; USA 1956 --- Tytuł nie kojarzył mi się najlepiej, ale przemogłam się, zwłaszcza, że za mną już dwa pozytywne odbiory. I przeżyłam miłe zaskoczenie, film właściwie prawie artystyczny, mnóstwo Paryża, na dodatek ciekawie skadrowanego - przeżycie artystyczne, może nie ekstaza, ale zawsze. Gdyby nie piosenki śpiewane... No w sumie kilka z nich nawet wpadło mi do ucha, ale pozostałe przewijałam na podwójnym przyspieszeniu, sorry. Ale Fred Astaire mi do tego akurat filmu nic a nic nie pasował. Chyba bardziej skłaniam się ku nowoczesnej ekspresji ruchowej, którą Audrej zaprezentowała w tym filmie, ona potrafiła całkiem nieźle tańczyć...
Rzymskie wakacje (Roman Holiday), reż. William Wyler; USA 1953 --- Tu z kolei pięknie Rzym pokazany, problem w tym, że Rzym mnie nic a nic nie pociąga architektonicznie, no, może schody jedynie. Ale tu miasto jest zaledwie słabym tłem dla wielkiej Audrey i dla jej partnera też trochę (to Gregory Peck). Urocze małe rzymskie mieszkanko z wielkim tarasem, z widokiem na ciaśniutkie urocze podwórko, w nim młodziutka ona, zniecierpliwiony on - i potem wszystko płynie, a na koniec płyną łzy.
Polecam gorąco - Audrey Hepburn, w każdym z tych filmów z całą pewnością przeurocza i niezapomniana. Nawet w tej chwili zasiadłabym bez wahania do ponownego seansu, niestety pakiecik poszedł dalej.
~Bastek
OdpowiedzUsuń09/10/2008 o 09:59
Audrey należy do moich ulubionych aktorek starego pokolenia, z czasów świetności Hollywood, bo te gnioty, które teraz w nim powstają nijak nazwać dobrym kinem… Nie masz czasami wrażenia, że im dalej się posuwamy w technologii, zwłaszcza tej kinowej, tym mniej zostaje miejsca na prawdziwe aktorstwo? No bo która ze współczesnych aktorek potrafi dobrze zagrać scenę rozstania, nie ośmieszając się przy tym? Z wymienionych przez ciebie filmów moim najukochańszym jest Śniadanie… ale pewnie wielu ludzi tak ma, Rzymska sceneria też mnie zauroczyła kiedyś :) Może dlatego, może przez Audrey, wciąż noszę te niewinne krótkie fryzurki ;]-Pozdrawiam :)
~xbw
09/10/2008 o 19:19
Jest sporo kobiet, które dobrze grają – Naomi Watts, a w Źródle ostatnio obejrzanym doskonale grała Rachel Weisz. Pewnie jakby dobrze poszukać w kinie niehollywoodzkim to by się trochę znalazło. Ale fakt, tak od ręki trudno podać przykład…