.

De omnibus dubitandum est. Tempora mutantur et nos mutamur in illis. Homo sum: humani nil a me alienum puto. Manifesta non eget probatione. Non scholae, sed vitae discimus. Non omnia possumus omnes. Nulla dies sine linea. Nil desperandum. Sapere aude. Nolite timere. Miser, qui numquam miser. Omne ignotum pro magnifico. Cura te ipsum. Si vis pacem para bellum. Concordia res parvae crescunt, discordia vel maximae dilabuntur. Vanitas vanitatum et omnia vanitas. Per scientiam ad salutem aegroti.

kaleką matematyką obliczamy swoją wartość (Emily Dickinson)

środa, 27 czerwca 2007

filmy i filmy oraz filmy



Wybrałam się do kina. Ale nie tak normalnie, na film, tylko od razu na maraton całonocny, a co się będę rozdrabniać :) Oczywiście że to znowu była inicjatywa synoczka mego jedynego.... (Ale wcześniej sama tak go sobie wychowałam, film z mlekiem matki dosłownie wyssany, kiedyś w ciągu 2 tygodni obejrzałam karmiąc ponad 50 różnych filmów na video, niektóre po kilka razy..., potem też ciągany bywał po przeglądach filmowych wielokrotnie, jako kilkulatek....). Na poprzednim maratonie, rok temu, musieliśmy zrobić odwrót około trzeciej. Tym razem byłam dzielna i wytrwałam bez zapałek w oczach do końca, trzeciego filmu. Najbardziej godny obejrzenia wydawał mi się osławiony "300", więc zaczęłam wielkie oglądanie właśnie od krwawej starożytności. No, dziękuję bardzo powiedziałam już po kwadransie i wyrwałam jak najdalej, do skrajności. Wskoczyłam sobie w komedię romantyczną Holiday i odkryłam, że to jest właśnie to, czego mi akurat potrzeba. Uroczy, bajkowy domek na zaśnieżonej angielskiej prowincji, a w nim ucieleśnienie męskiego ideału co najmniej połowy ludzkości płci żeńskiej (no, może nieco przesadziłam:) Jude Law. I nie wiem czy to dlatego, że to pierwsza komedia romantyczna jaką oglądałam w kinie a nie w TV, czy też dlatego, że to był po prostu dobry film - wyszłam z sali odprężona, nie śpiąca nic a nic, i jakaś taka dziwnie inna... Jakoś tak mnie odmieniło, że postanowiłam zajrzeć do 300, czy nadal tak okrutnie i krwawo i bezwzględnie. Jako że to maraton i każdy film powtarzany, weszłam mniej więcej w tym czasie trwania filmu, w którym wcześniej wyszłam. Zabawne, trochę jakbym zatrzymała czas, weszła sobie do innego wymiaru, a potem wróciła. Takie 11 różnych filmów równocześnie między którymi można tak sobie krążyć, wskakiwać w film, wyskakiwać z filmu, jak w Tytusie Romku (twu na psa urok) i A'tomku na Dzikim Zachodzie ... Wracając do 300, a i owszem, znów było okrutnie i twardo i wojowniczo, ale było równocześnie tak pięknie, jak w marzeniu sennym, jak w obrazie, jak pływanie w pomarańczowej wodzie, a właściwie jak pływanie w sepii ... I przyciągnęło mnie i obejrzałam pomimo, do samego końca ten piękny okrutny film, mimo nieustających sprzeczności i skrajnych odczuć. I znów wyszłam zadowolona i odmieniona i znów pełna, ze skumulowanymi odczuciami po dwóch tak odmiennych obrazach, jeszcze nie "strawionych", jeszcze nie przemyślanych, jeszcze nie przewiniętych przez odtwarzającą pamięć po wielokroć, jak to u mnie bywa po obejrzeniu czegoś dobrego. No i już na wielki finał nigdy wcześniej jeszcze (zapóźnienie karygodne) nie rozpoznany Dzień świra. Czwarta nad ranem to pora idealna do słuchania w kółko marsza pogrzebowego będącego głównym motywem muzycznym robiącym tło serii nerwicy natręctw Adasia bohatera. Zastanowiło mnie czy notoryczne odwracanie rolki papieru toaletowego, żeby wisiała w "mój" sposób, to już to, czy jeszcze mnie nie dopadło?
Powrót do domku pierwszym porannym metrem przy pięknie świecącym porannym słoneczku, bez zmącenia umysłu alkoholem - miłe wspomnienie :)
Skutkiem maratonu nocnego wzięło mnie na oglądanie filmów i resztę weekendu spędziłam, oczywiście po odespaniu, przed kablówką. Już nie wiem który raz zajrzałam do Lautreca, o krótkim życiu Henriego de Toulouse-Lautreca, którego Rosa La Rouge gdzieś tu na moim blogu cały czas się przemieszcza, raz jest na dole, raz na górze. I jeszcze odkryłam, nielubianą dotychczas raczej Gwyneth Paltrow, oglądając (wreszcie) sławną Sylwię czyli film o życiu Sylwii Plath, tej od Szklanego klosza. I jakoś tak te oba filmy połączyły mi się w całość z powodu wątku samobójstwa. W Lautrec jest taka scena, kiedy malarz szaleje z powodu niemożności namalowania czegoś co jest w twarzy młodej praczki. Tym czymś okazuje się być śmierć samobójcza ukochanego dziewczyny. Lautrec maluje (ona pyta - jak ludzie robią to że żyją). Praczka idzie do domu i kończy życie. A potem Sylwia pozostawiająca dwoje maleńkich istotek i bezmiar poezji która długo jeszcze nie zostanie pojęta.
Jak dobrze mieszkać nad wypożyczalnią video/dvd. Już dziś zrobiłam wywiad i wiem co wezmę na weekend. I tylko mi szkoda, że znowu nie poczytam, bo jak czytam to czytam, a jak oglądam, to oglądam. No i kino znów pewnie poczeka na moją wizytę - do przyszłego maratonu za rok...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz