Marlena de Blasi - Tysiąc dni w Wenecji
(A thousand days in Venice)
(A thousand days in Venice)
Wpadła w moje ręce przypadkiem, koleżanka namówiła, poleciała, pożyczyła.
Nie lubię Włochów, kraju, języka, nie pociąga mnie nic, co włoskie, nie odczuwam przyciągania...
Ale uległam, zabrałam książkę do domu z zamiarem dorzucenia do stosu czekających. Nieopatrznie otworzyłam w tramwaju i zaczęłam... No i nie mogę się oderwać...
Jeszcze jej nie skończyłam, dużo się dzieje, a nie chcę czytać w biegu, pospiesznie, bez zastanowienia. Chcę się podelektować :)
Polecam z premedytacją, mimo, że nie znam zakończenia. Jest NIE-SA-MO-WI-TA !!!
Jest wątek kulinarny, o dziwo, podoba mi się, choć ja wegetarianka i większość potraw nawet na jednorazową degustację się nie łapie. Ale ta forma, ten kunszt i prostota zarazem wstawek kulinarnych - ujmująca.
Jest wątek "włoskości", a właściwie "wenecjości", bezpretensjonalnie pokazane stopniowe uleganie magii Księżnej Wenecji.
Jest wątek miłosno-psychologiczny. Pokazuje miłość spadającą nagle, niespodziewanie, jak grom z nieba, dokonującą rewolucji w życiu dwojga dorosłych dojrzałych samotnych ludzi. Podobają mi się stopniowe przemiany dusz, umysłów, mentalności dwojga ludzi pod swoim wzajemnym wpływem, zaskakujące ich samych. Miłość cuda czyni, zmienia ukształtowane charaktery, wyzwala, uwalnia, oczyszcza, uskrzydla... I udowadnia, że nigdy na nią nie za późno. Bez względu na okoliczności, w których się jej doświadcza, choćby cały świat zgodnym chórem (niczym Huutajat:) wykrzykiwał litanię przeciwwskazań.
Powstała kontynuacja, "Tysiąc dni w Toskanii", na razie poza moim zasięgiem.