Homer to kot który nie widział, bo miał od małego całkowicie usunięte oczy. Gwen Cooper, jego właścicielka, opisała fragment swojego życia, od chwili podjęcia decyzji o przyjęciu niewidomego zwierzątka do "rodziny" składającej się także z dwóch kotek, aż do momentu poszerzenia rodziny o małżonka. Gdzieś kiedyś kątem oka przypadkowo zahaczyłam o informację o tej książce i nie wiem jakim impulsem wiedziona, namierzyłam ją w najbliższej bibliotece i zaczęłam. Początek był ciężki, chaotyczny, Gwen przeskakiwała z teraz do kiedyś, w tył i w przód i źle mi się taką nieskładną historię czytało, więc odłożyłam na trochę. Ale biblioteka to nie księgarnia, a ja bardzo nie lubię oddawać nieprzeczytanych pozycji, zwłaszcza już mocno napoczętych. Z westchnieniem zasiadłam do kontynuacji, bo to przecież "amerykanskie" dzieło, a nabawiłam się jakoś niepostrzeżenie lekkiej alergii na literaturę amerykańską. Wkrótce skutki terapii, bo mam pod ręką kilka fajnych tomów made-in-usa. Cooperówna trochę początkowo umęczyła, ale w miarę czytania wsiąkłam w "Odyseję kota imieniem Homer" (Homer's Odyssey).
Lubię zwierzęta. Nie mam zwierząt. Papug Kubunio wpadł przelotem do naszego życia i zwinął się na tamten świat przed upływem roku, co przeżywam do dziś. Nie lubię "przegiętego" stosunku właścicieli do swoich pupili, typu "kokardki" itp. Nie lubię zwierząt na zdjęciach, zwłaszcza kotów. Liczba głupawych fotek z kotami to chyba z 90% zasobów fotograficznych światowego Internetu. Przeprowadziłam na sobie eksperyment, jak zareaguję na książkę o kotach. Nie podobało mi się przeniesienie na Gwen i koty stosunku "mamusia" - "dzieci". No basta! Mam czasem wrażenie, że ludzie traktują swoje zwierzęta jak dzieci, które nigdy nie dorosną, nad którymi można się nieustająco "wyżywać" ze swoim nadopiekuńczym rodzicielstwem.
Sama historia jest niesamowita, niewidomy Homer jest uroczy i bardzo dzielny. Spodoba się na pewno także osobom nieposiadającym. Nie jest to literackie arcydzieło a jedynie opowieść i jako taka odbierana jest ok. Zwykła historia niezwykłego stworzonka. Denerwowało mnie rozpoczynanie rozdziałów cytatami z "Odysei" Homera, takimi w większości ni w pięć ni w dziewięć dobranymi, ale i do tego się przyzwyczaiłam.
Gwen próbuje się usamodzielnić. Mieszka z dwoma kotkami, Scarlett i Waszti. Kiedy wiedziona silnym impulsem "bierze sobie na głowę" także Homera, mocno komplikuje swoje życie, niejako podporządkowuje jego bieg opiece nad niewidomym. Ale nie wychodzi na tym źle, wszystkie decyzje podejmowane w sytuacjach "podbramkowych" okazują się być strzałem w dziesiątkę. Początkowo interesowały mnie tylko losy kota/kotów, w pewnym momencie zaczęłam wczuwać się także w losy narratorki. Zwłaszcza, kiedy przeprowadza się do Nowego Yorku i znajduje na Manhattanie pracę i w sąsiednim budynku mieszkanie na 31 piętrze, sześć kwartałów od WTC, jest 2001 rok. W momencie BIG BUM BUM, daje kotom śniadanie, po czym, nieświadoma nieszczęść wychodzi do pracy i już nie może wrócić, dopóki służby nie uporają się z "najgorszym".
Oprócz momentów strasznych i smutnych są w książce momenty piękne i zabawne, polowanie na muchy, aportowanie pluszowej dżdżownicy, gra na gumkowej gitarze. Jest kilka przeprowadzek, między innymi lot z trzema kotami jednym samolotem, wprowadzka do "psiego" domu (chwytająca za serce). Jest też refleksja nad nietrwałością życia, gościna naszych pupili zawsze trwa za krótko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz