De omnibus dubitandum est. Tempora mutantur et nos mutamur in illis. Homo sum: humani nil a me alienum puto. Manifesta non eget probatione. Non scholae, sed vitae discimus. Non omnia possumus omnes. Nulla dies sine linea. Nil desperandum. Sapere aude. Nolite timere. Miser, qui numquam miser. Omne ignotum pro magnifico. Cura te ipsum. Si vis pacem para bellum. Concordia res parvae crescunt, discordia vel maximae dilabuntur. Vanitas vanitatum et omnia vanitas. Per scientiam ad salutem aegroti.
kaleką matematyką obliczamy swoją wartość (Emily Dickinson)
piątek, 20 listopada 2009
zza mórz i rzek
Wieści z ostatnich dni :)
Wczorajszy dzień, hm, tak, owszem, PRZESPAŁAM. Taki mały czterdziestogodzinny maratonik snu. Wieczorkiem jeno na rosołek z KURY czy KARY zostałam wybudzona, w każdym razie smaczny był, pożywny i niewątpliwie WEGETARIAŃSKI. W nielicznych przebłyskach świadomości próbowałam czytać nabytą za 50 centów bestsellerową powieść Debbie Macomber "Thursdays at Eight", ale jakoś mi nie szło za dobrze, utknęłam w chapter one :) Przynajmniej już wiem, o czym jest, zapowiada się ciekawie, cztery różne kobitki po rozmaitych przejściach zaprzyjaźniają się i wspierają w trudnej sztuce życia dalej. Ale wracając do mojego maratonu snu - śnił mi się Bóg :) Sen w większości pamiętam. Bóg był spersonifikowany, był mężczyzną, miał żonę, co w najmniejszym stopniu nie umniejszało jego boskości. No i tak właśnie się kończy mega spanie na potęgę...
Dziś już się przecknęłam, co prawda bliżej południa było... No cóż, organizm musiał się po tych trzech tygodniach trudów podróży zregenerować, toż to szok wielki dla osoby tak stacjonarnej, przynajmniej ostatnio. Ale, że ziemia irlandzka woła, a zew to zew, zlekceważyć go nijak się nie da, trza było wyruszyć przed siebie. Nu i my wyruszyli :)))
Najpierw tankowanie do pełna, potem jakieś przydrożne ruiny jedne i drugie, utrwalone przelotem na zdjęciach. A potem zaskoczenie, starutki, bo pięć tysięcy lat mu stuknęło, grobowiec Fourknocks mym oczom się ukazał przy gasnącym już świetle dnia. Światła wystarczyło na zrobienie kilku zdjęć a potem P. wyciąga skądś klucz i wchodzimy do środka. Tam P. wyciąga termos, kanapki, kubeczki, napełnia je śmierdzącą, ale jakże pyszną herbatką Lapsang Souchong :) Piknik w grobowcu! Po czym robimy trochę zdjęć. Z lampą i bez, tylko przy świetle latareczki..... Parę dreszczy po pleckach, wyobrażenie, co by było gdyby, np. nie było tu P...... Brrr, tak trochę :) Generalnie chyba wyobraźnia mi trochę przysnęła, inaczej czmychnęłabym stamtąd czem prędzej..
Ok, wsiadamy do auta i ruszamy zwiedzać dalej. Osiągamy nieoświetlony, czym zyskał na tajemniczości i atrakcyjności, niewielki port z wyraźnie jednak widocznym odpływem. Zahaczamy o najstarszy irlandzki pub - "Oldest Pub in Ireland". W środku zagaduje nas drinkujący tubylec, pokazuje ciekawostki, m.in. 5 euro przyklejone do sufitu. W toalecie "Ladies" czyszczę buty z ubłoconych traw i suszę włosy pod suszarką do rąk, ciekawe kiedy zmokły, pamiętam, że zakładałam kaptur... Ale ale, lecim dalej. Nadszedł czas na opuszczony, co nie dziwne, bo mu się doszczętnie spłonęło - hotel. Grozą wieje, jeszcze bardziej niż parę chwil temu, kiedy na licznych rondach i zawrotkach okazało się, że my jednak pod prąd od jakiegoś czasu jedziemy... Hotel gorszy od grobowca, momentalnie uruchamia moją bujną wyobraźnię i nalegam na oddalenie się.... Buty znowu w błotku, a jakże (standard). Nadszedł czas morze z bliska obejrzeć, nieistotne, że już nic nie widać. Wjeżdżamy w kamienie, lekkie zakopanie się auta, ale na wstecznym wydobywamy się i przemieszczamy w inne, lepsze miejsce do oglądania morza. P. zostaje na brzegu w aucie, a ja z maluteńką latarenką, wystarczającą w niewielkiej komorze grobowca, wyruszam na spotkanie morzu, widząc przed sobą ciemność i słysząc chlupotanie stóp po wodzie. Gdzie to morze ??? Napotykam barierę w postaci kilkumetrowej zatoczki, wygląda na płytką, ale sprawdzać nie zamierzam. Podjeżdża P. O kilka centymetrów za blisko morza. Zakopuje się. Niemal do połowy przedniego koła, tylne też trochę zagłębione. O wyjechaniu bez pomocy mowy nie ma.... Zgaduj zgadula, będzie odpływ czy przypływ? Morze przed nami, zaledwie kilka centymetrów niżej. Hmmm. Tu nie ma co myśleć, trzeba gnać po ratunek. Szybko, Szybko!!! Przejeżdża duże auto, widać, że dałoby radę. Zatrzymujemy. Facet zgadza się pomóc. Lina na szczęście jest, dwa haki na miejscach. Za trzecią nieudaną próbą zaczyna mi być dziwnie. W końcu udaje się, auto wydobyte, wznoszę dziki okrzyk radości, wizje zalewanego coraz bardziej samochodu rozpływają się w niebycie. Ściskamy sobie dłonie z kierowcą-ratownikiem z wyraźną ulgą, facet ma satysfakcję, że mógł skutecznie i błyskawicznie pomóc. Na uspokojenie nerwów Drogheda nocą i do domku. Po drodze jeszcze mały rodzynek :) Rzeka zalała drogę, da radę przejechać? Nadjeżdża jakaś terenówka, zatrzymuje się za nami, panowie wysiadają, oglądają, szacują potencjalną głębokość. Terenówka wjeżdża w rzekę przepływającą przez drogę, nie jest tak źle, wcale nie głęboko, tylko tak strasznie wyglądało. My za nią. No i nareszcie home sweet home, bezpieczny ciepły pokoik, łóżeczko i komputer!
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz