.

De omnibus dubitandum est. Tempora mutantur et nos mutamur in illis. Homo sum: humani nil a me alienum puto. Manifesta non eget probatione. Non scholae, sed vitae discimus. Non omnia possumus omnes. Nulla dies sine linea. Nil desperandum. Sapere aude. Nolite timere. Miser, qui numquam miser. Omne ignotum pro magnifico. Cura te ipsum. Si vis pacem para bellum. Concordia res parvae crescunt, discordia vel maximae dilabuntur. Vanitas vanitatum et omnia vanitas. Per scientiam ad salutem aegroti.

kaleką matematyką obliczamy swoją wartość (Emily Dickinson)

niedziela, 12 sierpnia 2012

koniec ze sportem, no ile można


Przypadkowo, nie z wyboru, obejrzałam większość walki Rosjan z Brazylijczykami w piłce siatkowej o złoty medal olimpijski. Sborna przegrywała właśnie drugiego seta powolutku i systematycznie. Rosjanie coraz bardziej pogrążeni coraz gorzej grali, coraz więcej tracili. No, trudno, nie miałam faworyta, niech będzie. Brazylijczycy wczoraj przegrali walkę o złoto z Meksykanami w piłce nożnej (pierwszy gol na samiutkim początku). Fajnie, odkują się, pocieszą. Aż tu nagle, w trzecim secie, w Rosjan COŚ wstąpiło, coś ich natchnęło. Szli łeb w łeb, punkt do punktu. Brazylijczykom brakował JEDEN PUNKCIK do wygrania trzeciego seta, do złota. Ale trzeciego seta wygrali Rosjanie. To samo z czwartym. Remis w setach 2:2. Ostatni set - 13:6, 14:7, trener Brazylijczyków ma łzy w oczach, 14:9, 15:9. Mecz i złoty medal wygrywają Rosjanie.

Podnieśli się, dźwignęli na wyżyny, wydobyli z sytuacji beznadziejnej, pokazali, że w sporcie wszystko jest możliwe. Niesamowicie silne psychiki zawodników, waleczność ogromna. Chapeau bas! Siatkówki nie oglądałam i oglądać nie będę. Ale robię wyjątek na mecze Sbornej, zostałam dziś ich kibicką. Pokazali piękno sportowej walki, urzekli mnie. 

Nastawiłam się na oglądanie meczu Śląska z Legią, ale nie dałam rady po walce na najwyższym poziomie, zaciekłej, pięknej, do ostatniej kropli potu, lotem koszącym przenieść się w dolinę stadionu z polską piłką nożną, nie tak od razu. Zerknęłam kontrolnie, komentatorzy psioczą na poziom gry obu drużyn, zerowy remis. Wydreptałam więc do Łazienek, które znajdują się przy ulicy, no tak, Łazienkowskiej, podobnie jak stadion, na którym grali dziś piłkarze Legii i Śląska. Kiedy tylko zasiadłam na ławeczce (dziś moje kolanko nie hulało, więc kilometrów nie "natłukłam") usłyszałam dziki ryk niosący się od stadionu. Na pewno Legia strzeliła. Po jakimś czasie kolejny ryk, słabszy nieco. Kurczę, jeśli remis, to będą rzuty karne. Zaczęło mnie aż w pięty łaskotać, nie wytrzymałam i w te pędy pognałam do domu, dzwoniąc po drodze, by się upewnić czy remis. Tak, 1:1. Na szczęście zdążyłam. A w pięknym pojedynku na karne zwyciężył Śląsk. Spaliłabym się ze wstydu na miejscu "działaczy" kiedy chłopaki ze Śląska biegali z pucharem wokół stadionu ciesząc się niezmiernie - przy puściutkich trybunach, bo kibice przeciwnika, co w zasadzie oczywiste, poszli sobie odreagować zawiedzione nadzieje.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz