wtorek, 11 lutego 2014

pod słońcem Australii


Miniony turniej Australian Open przebiegał dla mnie dwutorowo: nasi i "moi". Nasi powoli odpadali, została Agn-Isia i Kubot w deblu. Zgrzytałam zębami, kiedy o kolejnych awansach Polaków trąbiono we wszystkich wiadomościach, z wyjątkiem sukcesów Łukasza grającego w parze ze Szwedem. Czy tak trudno dopisać linijkę tekstu i ją przeczytać potem, Szanowni Przygotowywacze Wiadomości Wszelkich? Musiałam opłotkami szukać, co tam u Kubota. A o nim przypomniano sobie dopiero, kiedy doszedł do finału. I dopiero kiedy wygrał, się zaczęło chwalenie, informowanie, gratulowanie. I to, czego już zupełnie nie rozumiem, na ręce prezesa PZT (Polski Związek Tenisowy). A czemu nie bezpośrednio?! Transmisji z meczu Kubota z Lindstedem o finał musiałam słuchać w internetowym radiu po angielsku, bo polskie media temat olały. W każdym razie cieszę się, bo komentatorzy, obcy, wznosili raz za razem wspaniałe okrzyki narastającego zachwytu, a mnie serducho rosło, cała puchłam z dumy. Robert Lindsted po wygranej rozpłakał się i jakoś ucichł, Łukasz skakał jak dzieciak, tańczył kankana, wskoczył na górę do boksu trenerskiego i potem nie mógł zejść, bo za wysoko, co widziałam na odtworzeniu na jakimś filmiku YT. W radiu usłyszałam śpiew z kortu "Polska, biało-czerwoni" i podziękowania zawodników, Łukasz dziękował oczywiście po angielsku i, ku zaskoczeniu, także po polsku :) Można było zrobić piękną relację na żywo i wspólnie przeżywać wielki moment polskiego sportu, ale ktoś przespał, przegapił, mądry Polak po szkodzie. A ja - jak Łukasza Kubota lubiłam i trzymałam kciuki od wielu miesięcy, pilnie śledząc każdy niemal jego występ, tak dalej lubię i jeszcze bardziej oczekuję jego kolejnych sukcesów. Kiedy po Wimbledonie Isia, Jerzyk i Łukasz na zaproszenie odwiedzili Prezydenta, to właśnie Kubot przemawiał w imieniu sportowców i bardzo zgrabnie mu to wyszło.


Ciąg dalszy nastąpi, będzie o "moich", a ściślej, o jednym "moim".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz