środa, 13 czerwca 2012

"zachód słońca gdzieś nad Warszawą"


Był wtorek, dwunastego czerwca. Nad Stadionem Narodowym zachodziło słońce. Polska drużyna wybiegła na murawę. Chłopaki zagrali na poziomie, mądrze, zadziwili kibiców remisując z potencjalnie silniejszym przeciwnikiem. Robili swoje, każdy z osobna i wszyscy razem. Bramkarz jak Inspektor Gadżet, "dalej, dalej, ręce Tytonia", Obraniak dośrodkowywał niemal wzorcowo, Wasilewski hamował i pilnował, Boenisch był wszędzie i tam gdzie trzeba, Piszczek wypracowywał, Kuba strzelał, no każdy z nich dawał z siebie, co miał najlepszego. Polanski strzelił bramkę, wydarł ryk najwyższego zachwytu z gardeł Polaków na całym świecie, nie szkodzi, że był spalony, prawie się udało. I kiedy Boguś Eugenem zwany zaklął całkiem nie po niemiecku, nie trzeba było eksperta, by odczytał z ruchu jego warg nasze swojskie "k.... m..". Wszak to chłopak z Sosnowca, co z tego, że potem przysposobiony.
Dobrze wiedzieć, że mamy skuteczną, bojową, odważną, zgraną drużynę tworzącą jeden organizm. Nasi nie grali perfekcyjnie, do ideału im jeszcze odrobinę brakuje, robili błędy, tracili piłkę. To był chyba największy mankament, ale jeśli nad nim popracują, to jeszcze może być kosmos :)

Z fletu szkolnego najprostszego przysposobionego na wuwuzelę udało mi się wydobyć w czasie meczu charakterystyczną dopingującą piłkarzy sekwencję odgłosów.

Szkoda, że Lewandowski nie odpalił.

Szkoda, że w sobotę nie możemy mieć dwóch bramkarzy, bo serce już oddałam obu ;) Ale chętnie w sobotę popatrzę sobie na Wojciecha.

Sborna smutna.
Ciekawe czy matki kibicki   Arszawinem dzieci będą straszyły.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz