poniedziałek, 10 marca 2008
dance dance dance dance dance to the radio
Powoli zaczynam odczuwać wyjazd nie jak zesłanie na Syberię, ale jako fajną sprawę. Wędrując przez Rynek i chłonąc specyficzną atmosferę powoli uśmiech wracał na moje zbolałe oblicze :) Wszędziebolące ciało odboliwało powoli, głowa odpuchała, oddech miarowiał i w ogóle jakoś ku lepszemu iść zaczęło. Wysłałam komórką rozpaczliwe S O S do koleżanki wegetarianki, ta litościwie udostępniła namiary pobliskiej jadłodajni niemięsnej, żarełko włoskie i indyjskie. Posiliłam się należycie oraz przyzwoicie, jedzonko pyszne i owszem, ale pikantne ponad moją miarę, co w tsunami dobrego nastroju nic a nic mi nie przeszkodziło. Do kina mnie ciągnęło. Wybrałam depresyjny film z lekką obawą, że zapewne mnie przygniecie i nadciągające tsunami przegoni nazad w diabły. Ale gdzie tam, nawet samosznurobójstwo 23 letniego Iana Curtisa w kwiecie szarego epileptycznego życia następujące tuż po Herzogowym Stroszku w kultowym Control, zadziałało odwrotnie, niż, jak by się zdawało, powinno. I radosna i lekka z kina wybyłam, mądrzejsza i nasycona przypomnieniem muzyki dawnego Warsaw a późniejszego New Order.
Ciekawa jutra dobrej nocy życzę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz