sobota, 9 czerwca 2012
Oczekiwania źródłem cierpień
Buddyści mają rację. Na pewno w odniesieniu do piłki nożnej. Tyle radości wczoraj unosiło się w powietrzu, mniej więcej przez pierwszą połowę meczu otwarcia. Euforia, coraz większe nadzieje i oczekiwania. Zanosiło się na jakieś 3:0. Piękna siedemnasta minuta, Lewandowski strzelił gola, polska drużyna grała jak natchniona. Kibice przecierali oczy ze zdumienia, że nasi w ogóle tak potrafią. Kiedy hiszpański temperamentny sędzia wyrwał ze swojej książeczki z papierem kolorowym czerwoną stronę i Grekom ubył jeden zawodnik, wydawało się, że już pozamiatane. Nastała druga połowa, po chwili remis, obrońcy, stoperami zwani, nawalili, Szczęsny ratował sytuację, rzucił się na Greka niczym Rejtan, no pasaran, a właściwie no pasara (pasara, pasaras, pasara, pasaramos, pasarais, pasaran, si, de acuerdo :). I sędzia wyrwał kolejną kartkę z bloczku, znowu czerwoną. Bramkarz otrzymał urlop okolicznościowy. Wszedł, boso niemal, po drodze w biegu buty sznurując, rezerwowy Tytoń i z marszu, bez rozgrzewki, wziął i obronił karnego, którego mu Wojciech w spadku zostawił. Naród odetchnął zbiorowo. Trener Smuda zastygł i tak mu już zostało, zapomniał, że zawodnicy po kilkunastu minutach maksymalnego wysiłku fizycznego i psychicznego mają prawo być odrobinę zmęczeni. Świeża krew nie napłynęła do organizmu naszej drużyny narodowej. Coraz bardziej anemicznie dotrwaliśmy w jedynkowym remisie do końca. Kibice z głupimi minami odchodzili od telewizorów. Nie wiadomo, mamy się cieszyć czy mamy się nie cieszyć. Totalna dezorientacja.
Nad moją głowę nadciągnęła chmura, ciężka, gradowa, nastała jesień, konkretnie listopad. Nawet ja sama siebie nie lubię. Stoicyzm gdzieś się zapodział. Umiar i zrównoważenie też wybyły. Mecz wieczorny dołożył do pieca, Rosjanie roznieśli Czechów w proch i pył, 4:1. Biedny Petr Czech.
Niedługo Holendrzy zetrą się na Ukrainie z Duńczykami. A ja czekam niecierpliwie na Niemców. Może ten mecz poprawi mój nastrój.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz